„Santa Clown” Julius Throne

Kiedy byłam dzieciakiem, moja mama pracowała w wypożyczalni kaset video. Były to lata 90. i z tej okazji tato zakupił nam magnetowid SUPRA (takie rzeczy człowiek potrafi zapamiętać!). I żeby mamuśka mogła być na bieżąco z filmami. Pamiętam, że oglądali je hurtem po nocach, a tata miał nawet kajecik, w którym wpisywał każdy obejrzany tytuł i uwierzcie mi – dużo tego było! Oczywiście mama przynosiła też bajki dla mnie i mojego brata. Klaun Bozo, Zielone żabki, wszelakie Disneye i inne Hanny-Barbery. Zresztą ten okres mojego życia kojarzy mi się z takimi filmami jak Gremliny, Powrót do przyszłości, Critters, Laleczka Chucky (oglądając ten film za dzieciaka, podczas jednej scen tak się przestraszyłam, że ugryzłam kawałek literatki 😀 Nic mi się nie stało, nawet się nie drasnęłam. Tak to jest bawić się szkłem w trakcie seansu horroru), ale też ze Szklaną Pułapką, Nagą bronią czy Gliniarzem z Beverly Hills. Dlaczego wspominam Wam o tym wszystkim? Ano dlatego, że podczas lektury Santa Clown Juliusa Throne’a poczułam klimat filmów z tamtych lat. O tym poniżej.

Akcja powieści toczy się w grudniu 1985 roku w amerykańskim miasteczku Rockville. To właśnie tu na mieszkańców spłynęła groza, burząc radosny okres oczekiwania na święta Bożego Narodzenia. W mieście grasuje szajka „elfów”, które okradają banki, nie przebierając w środkach (czyli innymi słowy pozbywają się każdego, kto spróbuje stanąć im na drodze), wzrosła liczba pożarów, a w miejskim centrum handlowym pojawia się mikołaj, który… mikołajem nie jest i rozdaje dzieciom w prezencie hit sezonu, czyli lalki dragondoll i dragoncar, które kryją w sobie pewną tajemnicę…

Jako że urodziłam się w latach 80., od razu wczułam się w klimat powieści. Emocje towarzyszące z powodu nadchodzących świąt czy dreszczyk oczekiwania, co też znajdę pod choinką to jedne z najmilszych uczuć, które dziecko może przeżyć. W wyobraźni czułam mróz na policzkach, zimny śnieg pod palcami, zapach żywej choinki… Odezwała się też nostalgia za dawnymi, beztroskimi czasami , a to wszystko w połączeniu z opisami pościgów policyjnych przywiodło skojarzenie fabuły książki z filmami, o których wspomniałam powyżej. Możliwe, że autor sam ma sentyment do amerykańskiego kina sprzed 40 lat i postanowił oddać im hołd właśnie w Santa Clown.

Z kolei mnogość napadów na banki przez grupę przebraną za elfy i ich bezwzględność skojarzyła mi się z udręczonym, fikcyjnym Gotham City, gdzie złoczyńcy maltretują miasto zarówno w dzień i w nocy. Z tym jednym wyjątkiem, że mieszkańcy Gotham mają wsparcie Batmana, a w Rockville mogą liczyć wyłącznie na policję, a zwłaszcza na Betty Sanders i emerytowanego policjanta, Francisa Bogarta. Z kolei młodzi bohaterowie – trzej chłopcy: Dave, Alvin, Jonathan, przez przypadek dowiadują się, co jest przyczyną tak wielu pożarów w ich rodzinnym mieście i na własną rękę próbują dociec, kto pociąga za sznurki. Jak się domyślacie, jest to misja niezwykle niebezpieczna i chłopcy, na początku tego nieświadomi, kładą na szali własne życie. Ta trójka przyjaciół prowadzących śledztwo od razu przywiodła mi na myśl serię książek Przygody Trzech Detektywów (sygnowane nazwiskiem Alfreda Hitchcocka), po którą zdarzało mi się sięgać, będąc dzieckiem.

Poza wspomnianym już sentymentem do lat dzieciństwa, książkę czyta się szybko, fabuła płynie lekko, polubiłam młodych detektywów i kibicowałam im bardzo, żeby rozwiązali zagadkę, żeby dorośli im uwierzyli i żeby przeżyli. A tytułowy Santa Clown i jego „elfy” zostali tak wiarygodnie opisani, że wręcz cuchnęli z kart książki 😉 Czyli wyobraźnia działała.

Co mi trochę przeszkadzało? Były trzy takie rzeczy:

  1. drażniło mnie trochę tłumaczenie zagranicznych piosenek świątecznych na język polski,
  2. były momenty, kiedy opisy kończące dany rozdział (mające prawdopodobnie na celu uśpić czujność czytelnika i zasiać w nim niepokój) były zbyt długie, odrobinę nużące. Świetnie sprawdziłyby się jako kadry filmowe, ale w przypadku opisów w książce miałam wrażenie, że jest tego zwyczajnie za dużo,
  3. trochę brakuje mi wyjaśnienia całej opowieści, a ja jednak jestem z tych rozkminkowych i nie muszę mieć podanego zakończenia na tacy, natomiast tu miałam lekki niedosyt.

Ale… to są drobiazgi i myślę, że jeśli lubicie klimat Bożego Narodzenia, zimę, intrygi, miłość, pościgi, dziwacznych złoczyńców i lata 80. XX wieku, to ten tytuł jest właśnie dla Was! Ja się bawiłam przednio podczas czytania Santa Clown!

 

 

 

Marek Zychla: „Typowy horror, w moim wykonaniu, byłby udawany i w tym tkwiłby jego największy problem” ”

Magdalena Paluch: Strychnica to tytuł Twojej najnowszej powieści, której premiera była pod koniec lutego. Bardzo ciekawi mnie, w jakich okolicznościach przyrody powstał ten słowotwór?

Marek Zychla: W powieści, uwaga na delikatny spoiler, połączyłem ze sobą dwa na pozór niemożliwe do połączenia pomieszczenia w jedno; konkretnie piwnicę i strych. Stąd i wspomniane słowotwórstwo.
Poza tym lubię, kiedy tytuł sugeruje czytelnikowi, że ten będzie miał do czynienia z czymś… dziwnym. Wprowadza w nastrój i poniekąd ostrzega. Podobnie zrobiłem kiedys z Bezmiłością, powieścią wydaną przez wydawnictwo Vesper, oraz z Przeczywistością, zbiorem opowiadań wydanym przez kochane Gmorki.
Strychnica to dziwne miejsce, takie trochę wrota do piekieł. To i przemiana, i scalanie skrajności w jedność, to wreszcie dojrzewanie z dorastaniem.

MP: A pamiętasz moment, kiedy to słowo pojawiło się w Twojej głowie? Zanim zacząłeś pisać powieść? W trakcie?

MZ: Najważniejsze ze słów powieści, czyli tytuł właśnie, pojawia się zwykle w najmniej oczekiwanym momencie. Tym razem książka była już prawie gotowa, kiedy dopadła mnie prawidłowa nazwa wspomnianego wcześniej pomieszczenia, które opisywałem jako spiżarkę, co mnie potwornie drażniło. Strychnica uderzyła znienacka, gdzieś przed północą; piękne to słowo klucz, które od razu wskoczyło i na okładkę.Continue reading →

Aleksandra Bednarska: „Lubię suspens i gęstą atmosferę niedopowiedzenia”

Magdalena Paluch: Olu, wujaszek Han śmiga sobie wśród czytelników już dobrych kilka miesięcy, a ja chciałam zapytać, czy pamiętasz jeszcze moment, w którym Twój książkowy debiut ukazał się na rynku wydawniczym. Były emocje?

Aleksandra Bednarska:  Emocje to mało powiedziane. Może jestem osobą, po której takie rzeczy mało widać, natomiast było to coś pomiędzy kamieniem milowym, a zderzeniem międzyplanetarnym. Nie zginęły co prawda żadne dinozaury, ale pozytywny szum przekroczył moje najśmielsze oczekiwania.

MP: Przed wydaniem Twojej książki ukazało się kilka opowiadań w antologiach i czasopismach. Czy pisałaś już wcześniej teksty? Zanim postanowiłaś pokazać je światu.

AB: Pisałam chyba od zawsze, przynajmniej odkąd posiadam tę umiejętność. Inspirowałam się głównie mitami z całego świata i książkami przygodowo-historycznymi, bo to były moje pierwsze lektury. A pokazywanie pisania światu zaczęło się w podstawówce, potem zwłaszcza na studiach zeszło na dalszy plan, bo niestety inne pasje i zobowiązania były bardziej absorbujące. Wciąż dobrze pisało mi się analizy i teksty naukowe. Do fabuł wróciłam stosunkowo niedawno, bo w sumie mi ich brakowało.Continue reading →

„Strychnica” Marek Zychla

Nie lubię piwnic. Nie wiem, z czego wzięło się to nielubienie, choć pewnie każdy z Was sobie teraz pomyślał „no jak to – nie wiesz? Ciemno, straszno, pająki i inne szczury” – i tu pełna zgoda, ale… kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, to możliwe, że przestałam lubić piwnice, kiedy jako dziecko mieszkałam w Wieliczce. To był dziwny dom. Bardzo ponury, z dziwnymi sąsiadami, do których przychodzili dziwni ludzie. Jeśli dobrze pamiętam, wejście do piwnicy znajdowało się na zewnątrz, pod schodami. Było tam ciemno i często właśnie tam można się było natknąć na podejrzanego typa, który przyszedł do któregoś z sąsiadów. Nigdy nikt mnie nie zaczepiał, ale to poczucie zagrożenia chyba ze mną zostało do dziś… Za to do strychu nie mam odniesienia. Teoretycznie w domu mam pomieszczenie, które nazywamy „strychem”, ale jest to po prostu pomieszczenie, w którym znajduje się szwarc, mydło i powidło. W każdym razie nie jest straszne. I w sumie dobrze. Natomiast nigdy w swoim życiu nie pomyślałam, że można by połączyć te dwa pomieszczenia w jedno, co udało się Markowi Zychli i stworzył Strychnicę (na całe szczęście!).

Zanim przejdę do opinii o książce, muszę Wam powiedzieć, że Marek Zychla to jeden z autorów, po którego teksty sięgam w ciemno. Do tej pory nie zawiodłam się ani na jego wyobraźni (a ta jest ogromna!), ani na warsztacie pisarskim. I to samo mogę powiedzieć o Strychnicy, która (chyba) obok Bezmiłości została jedną z moich ulubionych książek autora (i ulubionych w ogóle). Dlaczego? Już Wam mówię.

Najnowsza powieść Marka Zychli została osadzona w Irlandii, a dokładniej w Killkenny, i dzieje się w zabytkowej placówce opiekuńczej. Spotykamy tu sześcioro głównych bohaterów (trzech niepełnosprawnych umysłowo rezydentów i trzech opiekunów z różnych części Europy), którzy będą musieli zmierzyć się z czymś wykraczającym poza rozum zwykłego Kowalskiego, aby ocalić przed straszliwym wrogiem miejsce, które nazywają domem.

Marek Zychla stworzył niezwykłą opowieść o przyjaźni i odwadze zupełnie przypadkowych osób, które zrządzeniem losu znalazły się w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Każda z postaci, które znalazły się w książce, posiada komplet oryginalnych cech, które będą miały duże znaczenie dla fabuły – nie tylko podczas emocjonującego finału.

Nie wiem, czy widzieliście na Netfliksie krótkometrażowe adaptacje tekstów Roalda Dahla? Jeśli nie, to koniecznie je obejrzyjcie, ponieważ to, w jaki sposób Marek Zychla przedstawił poszczególnych bohaterów, skojarzyło mi się właśnie ze sposobem narracji wspomnianych krótkometrażówek. Szczególnie rozbawił mnie rozdział o Johnie (moim ulubionym, poza kotką Śnieżką, bohaterem). Do tego stopnia, że co jakiś czas śmiałam się w głos. Uśmiech na mojej twarzy pojawiał się jeszcze w trakcie czytania wielu innych stron (choćby podczas pierwszej rozmowy Śnieżki z Bartkiem), ale jednak to John otrzymał ode mnie najwyższy stopień podium.

Sama historia (przedstawienie głównych bohaterów i wybranie ich do zmierzenia się z niebezpieczną misją) w pewnym momencie przywiodła mi na myśl sagę o Mrocznej Wieży Stephena Kinga. Tu – podobnie jak w opowieści mistrza grozy – również znajdziemy motyw wieży, ale zupełnie innej. Co to za miejsce i jak się zwie oraz co tam czyha na naszych bohaterów? Tego dowiecie się, czytając Strychnicę.

Autor po raz kolejny w swojej opowieści nawiązuje do mitologii irlandzkiej, a także porusza wątki historyczne tego kraju, co sprawia, że całość nabiera dużej dozy realizmu, a wyobraźnia czytelnika działa na wysokich obrotach.

Jest i Śnieżka. Śnieżnobiała kotka, która zamieszkuje placówkę od… nikt nie ma pojęcia kiedy. To, w jaki sposób Zychla poprowadził tę bohaterkę (typowo kocie zachowanie, dialogi z pozostałymi postaciami), pokazało, że autor bez dwóch zdań zna się na kociej naturze. Zdradzę Wam tylko tyle, że… Śnieżka daje po dupie 🙂

Na zakończenie tej opinii muszę Wam powiedzieć, że jest to jedna z takich książek, o której można mówić bardzo dużo i rozkminiać ją na wiele sposobów, ale też którą można przeżyć po cichu, tylko dla siebie. I ja lubię takie opowieści, które są oczywiście nieoczywiste.

A czym jest tytułowa strychnica? Poza połączeniem piwnicy ze strychem, tudzież strychu z piwnicą? To miejsce mroczne, w którym… i tu już koniecznie musicie sięgnąć po powieść Marka Zychli. Po historię pełną niezwykłego klimatu, niezapomnianej przygody, wielu uśmiechów i wzruszeń, którą z całego serducha Wam polecam <3

PS I już zupełnie na koniec: cały czas zachwycam się nad wydaniem Strychnicy, czyli twardą oprawą z obłędną grafiką okładkową (brawo Dawid Boldys!) i kocimi zdobieniami na brzegach. No piękności!

Wiktoria Król: „Pisanie nie jest dla mnie przyjemnością”

Magdalena Paluch: Pod koniec 2023 roku, nakładem wydawnictwa IX, ukazała się Twoja nowa książka Gang z Bethnal Green i nikczemne mordy w imię nauki. Skąd się wzięło u Ciebie zainteresowanie tematem wykopywania zwłok z cmentarzy i handlem ciałami?

Wiktoria Król: Gdy myślałam nad pierwszą książką, miałam w głowie dwa tematy: arseniczna zieleń i porywacze ciał. Wygrała zieleń. Ale od wydania debiutu zastanawiałam się, czy powinnam napisać coś kolejnego i jeśli tak, to co. Szczątkowy risercz miałam, a w głowie tworzył się pomysł na coś na kształt dramatu sądowego.

MP: O, to mnie teraz zaintrygowałaś… Co sprawiło, że w pojedynku odnośnie debiutu wygrała zieleń (mowa o książce Kolor śmierci, odcień grobu, czyli 50 odcieni morderczej zieleni)? Ciekawszy temat?

WK: Wydawała mi się bardziej niszowa, mniej znana niż temat rezurekcjonistów. Przynajmniej tak wtedy myślałam. Ale gdy zaczęłam risercz, to okazało się, że jest tam mnóstwo wątków do odkrycia. Natomiast jeśli chodzi o rezurekcjonistów, to mam wrażenie, że książka wyszła bardzo niszowo. Przede wszystkim wymyśliłam sobie taki a nie inny format: dużo przesłuchań, artykułów z gazet, no i ramki. Kto nie jest fanem ramek w książkach, niech pierwszy rzuci kamieniem!Continue reading →

Grady Hendrix: „Zarobiłbym więcej pieniędzy, gdyby to był przewodnik”

tłumaczenie: Michał J. Walczak

Magdalena Paluch: Witaj, bardzo się cieszę, że możemy porozmawiać na łamach portalu Grozownia z okazji polskiej premiery Twojej książki Jak sprzedać nawiedzony dom.
Jestem już po lekturze i wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł… nie jest to przewodnik 😉

Grady Hendrix: Zarobiłbym więcej pieniędzy, gdyby to był przewodnik. 49% Amerykanów uważa, że mieszkali w nawiedzonym domu. To ogromny rynek, który pominąłem.

MP: Jak sprzedać nawiedzony dom to trzecia książka Twojego autorstwa, którą przeczytałam i kiedy już myślałam, że moją ulubioną (do tej pory) jest HORRORSTOR, to na naszym rynku wydawniczym pojawiła się właśnie ona! I tak właśnie zostałam fanką. Powieści. I Grady’ego Hendrixa. Jest tutaj wszystko, co lubię: relacje siostry z bratem, trudna sytuacja rodzinna, walka o spadek po rodzicach, lalki z piekła rodem, a zwłaszcza ta jedna, która może się kojarzyć albo z Laleczką Chucky, Annabelle, a najbardziej chyba z lalkami Punch & Judy. Dlatego muszę o to zapytać – czym się inspirowałeś, tworząc fabułę tej powieści?

GH: Napisałem tę książkę podczas lockdownu związanego z COVID-19 i tęskniłem za moją rodziną. Skoro nie mogłem spędzać z nimi czasu, postanowiłem wymyślić sobie wyimaginowaną rodzinę i spędzić z nią czas. A to oznaczało, że musiałem napisać opowieść o nawiedzonym domu, bo opowieści o nawiedzonych domach zawsze dotyczą rodzin: rodzinnych klątw, rodzinnych tajemnic, domów przodków.Continue reading →

Grady Hendrix: „I would have made more money if it was a guidebook”

tłumaczenie: Michał J. Walczak

Magdalena Paluch: Hello, I am delighted that we can talk on the pages of the Grozownia portal on the occasion of the Polish premiere of your book How to Sell a Haunted House.I’ve just finished reading it, and contrary to what the title might suggest… it’s not a guidebook😉

Grady Hendrix: I would have made more money if it was a guidebook. 49% of Americans think they’ve lived in a haunted house. That’s a huge market I missed.

MP: How to Sell a Haunted House is the third book by you that I’ve read, and just when I thought my favorite (so far) was HORRORSTÖR, this one made its debut on our publishing market! That’s how I became a fan—both of novels and of Grady Hendrix J Everything I love is here: the sibling relationship, complex family dynamics, the struggle over parental inheritance, dolls from hell, and especially the one that can be associated with either Chucky Doll, Annabelle, or most likely, Punch & Judy dolls. So, I have to ask – what inspired you when crafting the plot of this novel?

GH: I wrote this book during the COVID lockdown and I missed my family. Since I couldn’t spend time with them, I decided to make up an imaginary family and spend time with them instead. And that meant I needed to write a haunted house story because haunted house stories are always about families: family curses, family secrets, ancestral homes.Continue reading →

„W objęciach Uroborosa” Krzysztof Maciejewski (opowiadanie)

Dla Weroniki P.

zdj. Weronika Popowicz

Weszła do baru z tą gracją, która sprawia, że serce mężczyzny na chwilę się zatrzymuje, a czasami później zapomina, jak się bije. Pogrążony w  myślach popijałem piwo o zdecydowanie zbyt wysokiej temperaturze,  i wtedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Jej kruczoczarne włosy spływały na  plecy niespokojnym wodospadem, a oczy zdawały się przenikać najciemniejsze zakamarki duszy. Była arcydziełem, które przywoływało na myśl wszelkie możliwe kombinacje niebezpieczeństwa i piękna, a ja nie mogłem oderwać od niej wzroku.

Niejedno przeszedłem, patrzyłem na wiele kobiet, rozbierając je wzrokiem, zanim czyniłem to już osobiście w cudzołożnym zaciszu, ale ta była inna. Coś w jej ruchach, w jej postawie, mówiło mi, że przynosi kłopoty i byłoby straszną pomyłką wejście z nią w jakąkolwiek relację. Ale pomyłka zawsze była moim drugim imieniem.

Obserwowałem, jak zbliża się do baru, doceniając, że czerwona sukienka przylega idealnie do każdej krzywizny jej ciała. Nawet barman, stary wyga, który widział już w swoim życiu wszystko, patrzył na nią z mieszaniną pożądania i ostrożności. Na pewno doszedł do tego samego wniosku, co ja, że jest z nią coś nie do końca w porządku.

Zamówiła kieliszek czerwonego wina, a gdy barman go nalewał, na chwilę spotkały się ich spojrzenia, mówiące więcej niż słowa. Wręczył jej naczynie, a ona obróciła się i pochłonęła wzrokiem słabo oświetlone pomieszczenie, a wtedy jej oczy w końcu spoczęły na mnie. W tym samym momencie wiedziałem, że jestem w kłopotach.

Jedwabnym krokiem zbliżyła się do mojego stolika, usiadła naprzeciwko mnie, a jej usta wykrzywiły się w złowieszczym uśmiechu. Ale jej wyraz twarzy zmieniał się jak w kalejdoskopie i nie byłem pewien, czy nie uległem jakiejś optycznej iluzji.

– Kupisz dziewczynie drinka? –  zamruczała, doprawiając do tych słów nieco miodu i aksamitu.

Uczyniłem gest w kierunku baru, a potem nic nie mówiąc przyniosłem jej kolejną lampkę wina. Potem skierowałem swoją uwagę znów na nią.  – Jak masz na imię, kochanie?

Przysunęła się bliżej tak, że jej usta niemalże muskały moje ucho.  – Mów mi Lilith –  wyszeptała, a ja zadrżałem.

Lilith. Imię jak bagaż historii i mitu, imię, które wywoływało dreszcze wzdłuż kręgosłupa. Czy obchodziło mnie to? Przyciągała mnie jak płomień ćmę i nie mogłem się oprzeć jej grawitacji.

Rozmawialiśmy godzinami, o wszystkim i o niczym. Miała sposób na to, żeby sprawić, że zapominałem o jasnym świecie na zewnątrz, o ciemnościach, które czaiły się w kątach mojej duszy. W miarę jak noc mijała, bar pustoszał i w końcu zostaliśmy tylko we dwoje. Znów się przysunęła, jej usta muskały moje. Smakowałem głód w jej pocałunkach, odwieczną tęsknotę i smutek.

A potem, w trakcie naszych coraz bardziej namiętnych pieszczot poczułem to – ostry ból w szyi, przepływ ciepła, gdy karmiła swoją samotność moją krwią. Nadal nie umiałem się od niej oderwać.

Bo w tym właśnie momencie wiedziałem, że ją znalazłem – moją ciemną muzę, odwieczne przekleństwo i kobietę, która będzie moim ostatnim aktem. Czy mógłbym prosić o cokolwiek więcej lub… mniej? Miłość zawsze niesie ze sobą zgubę, a w ramionach wampirzycy można odnaleźć naprawdę satysfakcjonujące pożegnanie.


Krzysztof Maciejewski – (ur. 1971) – pisarz, krytyk literacki i dziennikarz. Publikował w większości czasopism fantastycznych. Wyróżniony w konkursie Gildii Horroru za krótkie opowiadanie grozy. Wydał zbiory opowiadań: Osiem (FORMA 2011) i Album (FORMA 2013). W książce City 1. Antologia polskich opowiadań grozy (FORMA 2009) znalazło się jego opowiadanie Duch w skrzynce, w książce City 2. Antologia polskich opowiadań grozy (FORMA 2011) opowiadanie Biblioteka rąk, a w książce 2011. Antologia współczesnych polskich opowiadań (FORMA 2011) opowiadanie Omdlałe myszy.(za lubimyczytac.pl)

„Jak sprzedać nawiedzony dom” Grady Hendrix

Nie wiem, czy wspominałam, ale mam młodszego o lekko ponad pięć lat brata. Nasza historia jest taka, że kiedy byłam mała, chciałam mieć rodzeństwo. Najlepiej siostrzyczkę, bo wiadomo – girl power! No ale przytrafił się brat. Kiedy mama przyjechała z nim ze szpitala… w sumie to chciałam, żeby z nim wróciła z powrotem 😉 Bo na co mi brat? Co ja będę robić z chłopakiem? Lalkami się nie pobawię, warkoczyków mu nie zaplotę, nie zostanie moją przyjaciółką… Powiem Wam, że długo byłam do niego na dystans. Długo. Mimo że byłam dla niego całym światem, wtedy nie umiałam tego docenić. Drażniło mnie, że ciągle ze mną i za mną łazi. I byłam zwyczajnie zazdrosna o uczucia rodziców do niego. Tylko że tak mają dzieci. Muszą sobie poukładać w głowie, że nagle stają się np. tą starszą siostrą i nie są już oczkiem w głowie mamy i taty. Choć tak naprawdę są, ale… pierwsze dzieci – Wy wiecie, jak to jest, prawda?

Dziś mając prawie 41 lat (brat ma odpowiednio mniej), nie wyobrażam sobie, że mogłoby nie być K. Na co mi siostra, skoro z moim bratem tak dobrze się dogadujemy. Czasem wystarczy, że na siebie spojrzymy i każde z nas wie, o czym to drugie myśli. I to jest fajne. I jestem wdzięczna rodzicom, że dobrze nas wychowali. Że się wspieramy, a nie rywalizujemy ze sobą. Oby tak było cały czas. Zwłaszcza gdy przyjdą kiedyś trudne dni i będziemy musieli pożegnać rodziców. Kiedyś…

Pewnie zastanawiacie się, skąd ten przydługawy wstęp o moich doświadczeniach z młodszym bratem. Ano dlatego, ponieważ m.in. na relacjach między siostrą i bratem opiera się najnowszy horror Grady’ego Hendrixa Jak sprzedać nawiedzony dom.

Powiem Wam, że książkę przeczytałam w tempie ekspresowym jeszcze w październiku (premiera została przełożona na styczeń) i wsiąknęłam w nią całą sobą. Główna bohaterka, Louise, dowiaduje się, że w wypadku zginęli jej rodzice. Oznacza to, że musi zostawić córeczkę z byłym mężem i wrócić do nielubianego domu rodzinnego, do Charleston, by dopełnić formalności związanych ze spadkiem i tym samym spotkać się z dawno niewidzianym, bezrobotnym bratem, Markiem, z którym są poróżnieni od lat (mężczyzna zazdrości jej odniesionych sukcesów). Wydawać by się mogło, że ogarnięcie domu po nieżyjących rodzicach i dogadanie się z ostatnim żyjącym członkiem rodziny to bułka z masłem. Otóż… nie. Między rodzeństwem wisi ogromne napięcie, co sprawia, że nie potrafią się ze sobą dogadać w żadnej z kwestii dotyczących domu, a sam dom… też ma wobec siebie (i wobec nich) inne plany…

Rany! Co to była za historia! Raz, że Hendrix opisuje tu trudne relacje pomiędzy Louise i Markiem – tak bardzo życiowe, które zapewne mają miejsce w wielu rodzinach na całym świecie, a także przedstawia trudy codzienności, czyli zmierzenie się ze śmiercią rodziców i wszelkimi formalnościami, które trzeba załatwić w związku z tym przykrym wydarzeniem. A dwa… mroczny klimat domu, który bez ludzi wcale nie sprawia przyjaznego i bezpiecznego, nie mówiąc już o tonach bibelotów, w tym lalek i pacynek, które należały do matki Louise. I ta jedna, wyjątkowa, która… za żadne skarby nie pozwoli na to, by została w domu sama…

Czytając tę powieść, od razu w głowie zaczęły mi się pojawiać znane z horrorów, straszne lalki, czyli m.in. kultowe już Annabelle, Laleczka Chucky, Megan czy związane z brytyjską kulturą kukiełki Punch i Judy.  Hendrix z niepozornej zabawki zrobił coś tak przerażającego, przed czym bohaterowie nie potrafią obronić ani siebie, ani swoich bliskich. Z początku niepozorne załatwienie formalności w domu po zmarłych rodzicach, staje się walką na śmierć i życie z czymś nadnaturalnym i niezwykle zaborczym i agresywnym… Czy Louise i Mark wyjdą z tej konfrontacji cało? I jakie były okoliczności śmierci ich rodziców? Koniecznie sięgnijcie po książkę Grady’ego Hendrixa Jak sprzedać nawiedzony dom.

Gwarantuję Wam, że jest poruszająco, jest emocjonująco, jest strrrrasznie, a nawet bywa obrzydliwie (tak, autor nie oszczędził scen, gdzie jucha leje się gęsto), a przede wszystkim identyfikując się z główną bohaterką, czułam jej niepokój. O swoje życie, o życie swojej córki… Bo to zło, z którym musi się zmierzyć, jest potężne i atakuje znienacka. Nie można sobie pozwolić na chwilę nieuwagi – inaczej już po Tobie.

W tej książce podobało mi się wszystko. Naprawdę wszystko. Pomysł, akcja, wyraziści bohaterowie, mrok i zło (a jeszcze jak zobaczycie to cudowne wydanie… Ach!). Myślę, że na tę chwilę jest to moja ulubiona powieść Hendrixa, a sam autor został jednym z tych, na którego kolejne tytuły będę czekać z wypiekami na twarzy. Bardzo polecam!

„Gang z Bethnal Green i nikczemne mordy w imię nauki” Wiktoria Król

Pewnie już Wam o tym wspominałam, ale mam słabość do Anglii. Nie wiem, skąd się wzięła, bo przed 2007 rokiem nigdy w tym kraju nie byłam, ale zawsze (zawsze!) była we mnie jakaś tęsknota za nim. Kiedy po raz pierwszy było mi dane być w Anglii, dzięki mojej Przyjaciółce, która załatwiła mi wakacyjną pracę tamże, od razu poczułam się jak w domu. I gdyby nie pewne okoliczności przyrody w postaci obecnego męża (wtedy jeszcze nawet nie chłopaka!), myślę, że mój wakacyjny wypad mógłby się skończyć stałym pobytem w tym kraju (wyobrażacie sobie świat bez Grozownia Festival w Krakowie czy bez #grozajestkobietą? ;)). Oczywiście stało się inaczej, za Anglią tęsknię, a tę tęsknotę pozwalają mi okiełznać m.in. książki, w tym ta Wiktorii Król Gang z Bethnal Green i nikczemne mordy w imię nauki.

Od razu chciałabym zaznaczyć, że wspomniana przeze mnie pozycja przenosi czytelnika w czasie do XIX wieku, a ściślej do 1831 roku, i opisuje dość drastyczne wydarzenia, ale… nie byłabym miłośniczką grozy, gdyby mi się tego typu opracowanie nie podobało. A o czym ono traktuje – ano o body snatchingu, czyli o wykopywaniu zwłok z cmentarzy. Ale nie tylko, bo gang, o którym Król wspomina w swojej książce, posunął się o krok dalej i postanowił uśmiercić co lepsze (czytaj: zdrowsze!) ludzkie kąski, by móc je potem sprzedać w celach naukowych.

W Gangu z Bethnal Green i nikczemnych mordach w imię nauki Wiktoria Król opisała sprawę sądową czterech mężczyzn, którzy zostali skazani na karę śmierci za dokonane zbrodnie oraz za praktykowanie wspomnianego przeze mnie body snatchingu. Co nimi powodowało, dlaczego postanowili trudnić się takim zajęciem i w jaki sposób wpadli w sidła sprawiedliwości – tego dowiecie się z niezwykle szczegółowo przygotowanej retrospekcji, która wprowadzi Was w klimat nie tylko XIX-wiecznej, brudnej Anglii, ale także wydarzeń, które miały miejsce właśnie w Bethnal Green.

Pomijając moje sentymenty do kraju, o którym jest mowa w książce, chciałam podkreślić, że autorka wykonała niezwykle drobiazgowy research, krok po kroku prowadząc czytelnika śladami gangu od pierwszej zbrodni. Podobało mi się, że sprawa nie została opisana jako suche fakty, za to którą spokojnie można potraktować jako rozdziały historycznej powieści kryminalnej. Mimo nagromadzenia dużej ilości informacji, która początkowo może (ale nie musi) czytelnika odrobinę przytłoczyć, książkę czyta się szybko i z narastającą ciekawością, co też panowie z gangu Bethnal Green nabroili.

Wiktoria Król – pomiędzy opisem właściwych wydarzeń – zamieściła wszelkie kwestie dotyczące medycyny, sądownictwa, policji itp., które panowały w tamtym czasie, dzięki czemu cała opisana sprawa nabiera jasności i czytelnik nie czuje się zagubiony. Wręcz przeciwnie – zyskuje wiedzę, która pomaga mu sprawnie poruszać się po XIX-wiecznej Anglii.

W ogóle sama książka jest świetnie przygotowana. To nie tylko zwarty tekst. Mnogość zdjęć, rycin, artykułów z gazet, wyodrębnionych ramek z ważnymi informacjami sprawia, że nawet gdyby nie interesowała mnie tematyka, kupiłabym ten tytuł z powodu walorów wizualnych. Już sama okładka, stworzona przez Marzenę Żyłę przyciąga wzrok. A całość… no jak dla mnie cud, miód i malina 🙂

Świetnym uzupełnieniem Gangu z Bethnal Green i nikczemnych mordów nauki jest niewielka książeczka I Ty zostaniesz rezurekcjonistą – ukłon autorki w stronę popularnych zeszytów ćwiczeń do matematyki z lat mej młodości, czyli I ty zostaniesz Pitagorasem. Ten dodatek pozwoli Ci zostać rezurekcjonistą i profesjonalnie wykopywać zwłoki z grobów 😉 Ja się nie skusiłam, ale może ktoś inny będzie chętny 😉

Podsumowując, jeśli lubicie Anglię, ciekawostki historyczne, XIX wiek, nietuzinkowe hobby, a przede wszystkim dramaty sądowe i wątki true crime – z czystym sumieniem polecam Wam najnowszą propozycję Wiktorii Król Gang z Bethnal Green i nikczemne mordy w imię nauki. I jestem bardzo ciekawa, czym autorka mnie zaskoczy następnym razem (czyli w jakie obszary realistycznej grozy się zapędzi…). Mam nadzieję, że niebawem będziemy się mogli o tym przekonać 🙂