Wojciech Gunia: „[…]Nie piszę horroru dlatego, że jakoś szczególnie lubię ten gatunek[…]

Dziś obchodzimy Dzień Bibliotekarza i Bibliotek. Bardzo się cieszę, że w takim dniu mogę zaprezentować wywiad z niezwykle utalentowanym autorem – Wojciechem Gunią.

Magdalena Paluch: Masz na swoim koncie trzy książki (Powrót, Nie ma wędrowca, Miasto i rzeka) oraz liczne opowiadania, jesteś laureatem Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego, obecnie pracujesz nad antologią Weird Fiction. Skąd się wziął Wojciech Gunia na polskiej scenie grozowej?

Wojciech Gunia: Wydaje mi się, że trochę z przypadku. Przypadkowo moja małżonka namówiła mnie na udział w konkursie wydawnictwa Agharta, która tworzyła wówczas antologię polskiego weirdu Po drugiej stronie. Tak się złożyło, że zostałem jednym z laureatów konkursu, no i tak się to zaczęło. Po tym, jak opowiadanie spotkało się z ciepłym przyjęciem, postanowiłem pójść za ciosem i zaproponować Agharcie wydanie zbioru opowiadań. Tak ukazał się „Powrót”. A później jakoś to się zaczęło kręcić.

MP: Z której ze swoich książek jesteś najbardziej zadowolony? A może taka dopiero przed Tobą?

WG: Z każdej jestem w jakiś sposób zadowolony, ponieważ każdą okupiłem sporym wysiłkiem. Choć nie jestem pewien, czy słowo „zadowolenie” jest właściwe. Nie piszę horroru dlatego, że jakoś szczególnie lubię ten gatunek, ale dlatego, że daje mi najlepsze narzędzia do tego, żeby powiedzieć to, co uważam za warte wypowiedzenia o świecie. Powrót, Nie ma wędrowca i Miasto i rzeka są książkami dość osobistymi. Nie w tym sensie, że ulepiłem je z konkretnych zdarzeń mojego życia, lecz w tym, że tematy, których jakoś próbuję w nich dotknąć, zmuszają do postawienia sobie pytań, które – jeśli chce się na nie udzielić uczciwej odpowiedzi – wymagają dość głębokiego odsłonięcia własnych lęków. Więc zadaję sobie takie bardzo intymne pytania i to, co piszę, jest próbą odpowiedzenia na nie. To jest odpowiedź (albo kolejne pytania), której udzielam sam sobie, przy okazji dzieląc się nią z tymi, którzy z jakiegoś powodu są jej ciekawi. Przy okazji uwalniam się od ich ciężaru. Jeżeli zatem jestem z czegoś zadowolony, to pewnie z tego, że udaje mi się czasami tę całą wewnętrzną ciemność przekształcić w tworzywo, dzięki któremu mogę podjąć dialog z kimś innym niż ja sam. Z drugiej strony każda z tych książek powstawała na innym etapie mojego życia i w każdej pewnie bym coś zmienił. Powrót, a przynajmniej niektóre teksty z tamtego zbioru, napisałbym nieco mniej ezopowym językiem (nie, że jakimś bardzo prostym, ha!). Kiedy pisałem tamte opowiadania, bardzo chciałem udowodnić sobie, że potrafię stworzyć tak rozbudowane konstrukcje zdaniowe i czasami dość abstrakcyjna tematyka tych opowiadań grzęźnie w stylu, który jest zbyt skupiony na samym sobie, a nie na temacie, któremu miał służyć. Z Nie ma wędrowca pewnie wypreparowałbym teraz cały wątek nadnaturalny (albo mocno bym go ograniczył) i rozbudowałbym dodatkowo warstwę filozoficzno-religijną. W Mieście i rzece też pewnie sporo bym pozmieniał. Na szczęście proces wydawniczy sprawia, że ludzie tacy jak ja nie mogą w nieskończoność poprawiać swoich prac.

Co do książek przyszłych, to jeśli je wydam, to będę z nich zadowolony, ponieważ jeśli nie jestem z czegoś zadowolony, to po prostu tego nie publikuję. Wolę zawalić termin albo się wycofać, jeśli nie mam przekonania, że dana rzecz jest najlepszą, jaką mogłem w danym momencie napisać.

MP: Pytanie banalne jak świat, ale skąd czerpiesz pomysły na swoje historie?

WG: Czasami z jakichś absurdalnie zwyczajnych, codziennych zdarzeń. Właśnie takich banalnych jak świat. Zawsze opowiadam przy tej okazji anegdotę o tym, jak napisałem Wojnę; opowiadanie, od którego zaczęła się moja „kariera”. Otóż kiedyś, kiedy jechałem do pracy, do tramwaju wsiadła grupka harcerzy albo jakichś innych młodych wielbicieli mundurów. Byli chyba po jakimś rajdzie – umorusani błotem, wyraźne zmęczeni. I wtedy pomyślałem sobie: co by było, gdyby w mieście toczyła się cicha wojna, o której mieszkańcy nie wiedzą, której w ogóle nie widzą? Jak gdyby nigdy nic jadą sobie do pracy, robią zakupy, odwożą dzieci do szkoły, a tuż obok, za załomem muru, w piwnicy mijanego budynku, toczą się jakieś śmiertelne walki. Z tego pomysłu, który potem trochę ewoluował, wyrosło opowiadanie. I tak to właśnie bywa: przypadkowy widok, zupełnie zwyczajna sytuacja – spacer, nocna jazda samochodem, mijany po drodze widok – z której na ułamek sekundy przebije uczucie niesamowitości. Wiec to nie jest tak, że wysiaduję i wymyślam. Raczej łowię wrażenia i pozwalam im nasycić się jakimś znaczeniem i zmienić w historię. Czasami trwa to krócej, czasami dłużej.

MP: Okładki Twoich książek są w kolorach czerni i bieli oraz szarości, co samo w sobie mówi o panującym w nich klimacie. Czy miałeś/masz wpływ na dobór grafiki do swoich tekstów?

WG: Tak, jest dla mnie bardzo ważne, aby okładki korespondowały z treścią. Nie wyobrażam sobie, aby wydawca decydował za mnie o okładce. Oczywiście, zawsze wysłucham opinii i jestem skłonny do kompromisów, ale okładka ostatecznie musi spełniać wytyczne, których się konsekwentnie trzymam. Chcę też, aby okładki stanowiły w przypadku moich książek pewien znak rozpoznawczy. Spoglądasz na grafikę i już wiesz – to Gunia popełnił, można iść kupić sobie żyletki.

MP: Prowadzisz również blog Labirynt z liści, który określany jest jako „popularny wśród zdeklarowanych pesymistów; poświęcony tematyce melancholii oraz ciemnym pograniczom literatury, filozofii i psychologii”. Skąd u Ciebie takie podejście do życia i świata?

WG: Z obserwacji i z uwarunkowań. Zawsze miałem raczej analityczny umysł i po prostu lubię dzielić włos na czworo, jak i zawsze zwracam uwagę raczej na tę pustą połowę szklanki. Zresztą pełną połowę też traktuję podejrzliwie. Pamiętajcie, dzieci: nie dajcie sobie wmówić, że trzeba patrzyć na to, że szklanka jest w połowie pełna. Ważne jest to, czym jest wypełniona – bo może się okazać, że całkiem pusta byłaby lepsza! A tak poważnie mówiąc: nie za bardzo wierzę w to, że ludzie wybierają sobie światopogląd albo nastawienie do życia. Ono jest zawsze wypadkową doświadczenia i czasami – czasami – jakiejś refleksji nad tym doświadczeniem. To, co sądzę o świecie, jest raczej kwestią namysłu niż odczuwania. Albo raczej: w moim przypadku odczuwanie jest warunkowane namysłem. A ponieważ z reguły wnioski na temat świata i ludzi mam raczej pesymistyczne (to znaczy realistyczne), przekłada się to właśnie na specyficzną emocjonalność. Ponieważ jednak trudno jest funkcjonować, będąc nieuleczalnym i chronicznym ponurakiem, przetwarzam ten swój wewnętrzny niepokój i pesymizm w różne aktywności.

MP: Jak już wcześniej wspomniałam, pracujesz obecnie nad polskim rocznikiem weird fiction Sny umarłych. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej o tym projekcie? Skąd się wziął pomysł na akurat tego typu antologię?

WG: Pomysł i koncepcję antologii opracował Krzysztof Płotka z Sebastianem Sokołowskim. Mój udział w niej z początku miał ograniczać się do wkładu w postaci opowiadania i przygotowania paru tłumaczeń. Potem zaszły pewne zmiany organizacyjne, wskutek których obowiązek doboru tekstów spadł na mnie.

Skąd pomysł? Myśleliśmy już o tym od dawna, odkąd na forum pessimus.pl powstał dział „Warsztat” dla młodych twórców weird fiction. Zebrało się tam grono młodych i zdolnych autorów, którzy często mają już pierwsze publikacje za sobą, i oczywiste było, że jeżeli taka kuźnia działa i jeśli przynosi dobre teksty, to fajnie byłoby pójść nieco dalej. Pomocną dłoń wyciągnął do nas Sebastian. Następnym wnioskiem było, że jeśli jest możliwe zrobienie antologii weirdu, to być może należy spróbować stworzyć cykl, który w jakiś sposób agregowałby zjawiska, które w tej naszej niszy zachodzą – nowe teksty, ciekawe nazwiska. Dlatego pomysł na antologię przeobraził się w pomysł rocznika. Ponieważ nie chcieliśmy jednocześnie robić kolejnej niszowej antologii, którą zainteresują się tylko twórcy i ich rodziny, planujemy kilka dodatkowych działań, które pokażą, że po pierwsze, weird fiction ma się w Polsce nie najgorzej, a po drugie, że nie należy się go bać. W Polsce – mam wrażenie – pokutuje trochę przekonanie (i pewnie jest w tym nieco mojej winy), że weird fiction to gatunek trudny, bardzo niszowy, wręcz hermetyczny. Tymczasem, weird fiction, tak jak horror, mieści całą gamę różnych rejestrów, od prozy poetyckiej po pulpowe historie o mackach z otchłani. Ideą antologii jest pokazać tę różnorodność. Oczywiście pod warunkiem, że składniki będą dobrej jakości – nawet pulpa musi być dobrego gatunku.Oczywiście, to są tylko plany i badanie gruntu. Eksperyment, który – chciałbym – może przerodzi się w coś większego. Pomysły i plany są, teraz musimy dobrze wystartować.

MP: W roczniku znajdą się również opowiadania, wyłonione drogą konkursową. Czy możesz zdradzić jak dużo tekstów zostało nadesłanych i czy były takie, o których możesz powiedzieć, że były wybitnie dobre lub po prostu złe?

WG: Tekstów przyszło bardzo dużo, ale też nie traktowałbym tego jako wyznacznika rosnącej popularności weird, ponieważ wielu autorów, widząc informację o naborze do antologii, strzela tym, co ma pod ręką. Nie zawsze weird – przychodziły na przykład opowiadania gore, proza realistyczna albo po prostu „zwykły” horror (mam nadzieję, że dzięki opowiadaniom zawartym w Snach umarłych w miarę jasne stanie się to, co odróżnia weird fiction od horroru.). Wierz mi, że czułem się wyjątkowo niekomfortowo, czytając dobry albo bardzo dobry tekst, którego nie można zakwalifikować do antologii z powodu niespełniania wymogów formalnych.

Co do wymogów jakościowych, to przyznam, że – abstrahując zupełnie od kwestii gatunkowych – poziom raczej pozytywnie mnie zaskoczył. Wydaje mi się, że daje się łatwo zauważyć, że twórcy szukają mocno swojego stylu, swoich tematów, czyli starają się świadomie kreować jakąś tożsamość twórczą. Oczywiście, przyszło też sporo tekstów, które żonglują motywami typowymi dla weird – tak jakby twórcy zakładali, że tekst musi być silnie konwencjonalny, by być branym pod uwagę.

Czy dostaliśmy tekst wybitnie dobry, to ocenią czytelnicy. Mam oczywiście swoich faworytów, ale nie będę nikomu nic sugerował. Zaś co do tekstów złych, to w zasadzie na skrzynkę Snów Umarłych wpłynęło tylko jedno opowiadanie, o którym mogę powiedzieć, że było beznadziejne pod absolutnie każdym względem, począwszy od stylu, a skończywszy na braku jakiegokolwiek warsztatu i czegoś takiego jak myślenie literackie. Co ciekawe, była to praca autora, który ma już na koncie sporo publikacji. Wspominam o tym nie dlatego, żeby owego autora pognębić, ale dlatego, że sytuacja jasno wskazuje, że gdzieś w ciemnych zakątkach horrorowego fandomu kryje się dużo nazwisk, niejednokrotnie mających do zaoferowania znacznie więcej niż autorzy już obecni na tym specyficznym rynku. To dobry prognostyk, bo oznacza, że czytelnicy nie będą skazani na mielone w kółko te same nazwiska. Daje to też nadzieję, że autorzy słabi i pozbawieni cienia talentu przestaną blokować miejsce w planach i budżetach wydawniczych i zostaną skutecznie wyparci przez pisarzy dobrych, mających do powiedzenia coś ponad stek komunałów i suchych dowcipów.

MP: Nazwisko „Gunia” jest coraz bardziej rozpoznawalnym nazwiskiem na polskim (nie tylko grozowym) rynku wydawniczym. Do tej pory współpracowałeś z Wydawnictwami: Agharta, C&T oraz Dom Horroru. Czy nie myślałeś, aby swoje kolejne teksty zaproponować jakiemuś dużemu wydawnictwu?

WG: Nie przykładam do tego wagi. Liczy się dla mnie to, żeby mój wydawca odpowiedzialnie podchodził do kwestii edytorskich i zapewnił moim pracom sensowną dystrybucję i taką promocję, aby ci, którzy mogą być nimi zainteresowani, wiedzieli o nich. Wprawdzie różnie z tym bywało, ale te różne doświadczenia pozwoliły mi lepiej określić, jakie priorytety rynkowe mam względem swojej pracy. Teraz związałem się umową z Genius Creations i jestem bardzo ciekaw, co z tej współpracy wyjdzie. Nie zakładam niczego i nie robię żadnych dalekosiężnych planów. Interesuje mnie po prostu pisanie na poziomie, który będzie dla mnie satysfakcjonujący.

MP: Skoro już zahaczyłam o rynek wydawniczy, co sądzisz o sytuacji polskiej literatury grozy? Czy horror zawsze pozostanie niszą? Czy uważasz, że jest szansa na zwrócenie uwagi czytelników na książki innych autorów, niż Stephen King czy Graham Masterton?

WG: Horror będzie niszą tak długo, jak długo będzie religią formy, skansenem chwytów właściwych dla konwencji. Tak długo, jak horror – czy w ogóle literatura grozy – nie wyjdzie ku rzeczywistości, póki nie zaczniemy go używać na szerszą skalę jako narzędzia, którym komentujemy i stawiamy pytania dotyczące nas i różnych aspektów otaczającego nas świata, tak długo nie będzie nawet podstaw do mówienia o choćby możliwości wyjścia z niszy. Sukces Stephena Kinga nie polegał przecież na tym, że King pisał straszne historyjki, tylko dlatego, że w swoich najlepszych powieściach tworzył świetne, wnikliwe portrety psychologiczne i społeczne. Najwybitniejsze utwory literatury grozy przecież są sublimacją konkretnych zjawisk i problemów, nigdy kompulsywnym powtarzaniem dającego frajdę bodźca. Może uderzam w wysokie tony, ale jestem przekonany, że wyjście polskiego horroru z niszy będzie możliwe tylko wtedy, gdy ten horror zacznie na szeroką skalę mówić coś, co będzie interesujące także dla odbiorcy niezainteresowanego przyjemnością płynącą z obcowania z atrybutami gatunku. Jako środowisko wielbicieli różnorakich odmian grozy tego nie dostrzegamy, bo nasze indywidualne upodobania są zbieżne z upodobaniami środowiskowymi, co wytwarza iluzoryczne poczucie, że wszystkich kręci z grubsza to samo, ale fakty są takie, że odbiorcy nie czytającego horrorów nie zainteresują potwory, bluźniercze kulty, upiorne wesołe miasteczka, o rozczłonkowywaniu ciał nie wspominając, jeśli nie powiedzą czegoś, co tego czytelnika nie będzie mogło dotknąć na poziomie innym niż estetyczny.

Zmierzam do tego, że jeżeli będziemy trzymać się paradygmatu horroru jako specyficznej, krwistej zabawy, w dodatku mocno skonwencjonalizowanej, zawsze zostaniemy w miejscu właściwemu zabawom: gdzieś między piaskownicą a remizą. Natomiast nie chcę być źle zrozumiany: nie chcę deprecjonować rozrywkowego horroru jako takiego. Rozwój rzetelnej, rozrywkowej literatury gatunkowej jest kolejnym fundamentem, bez którego wyprowadzenie grozy z niszy nie będzie możliwe. Ale do tego z kolei jest potrzebna potężna praca nad warsztatem, co też powinno być dla środowiska twórców grozy imperatywem.

Kolejna sprawa to niestety fundusze. Bez dobrej dystrybucji wszelka działalność wydawnicza zawsze będzie niczym ponad hobby, chyba że pisarze horrorów zaczną masowo przechodzić do dużych wydawców, zachowując przy tym tożsamość twórców literatury grozy.

MP: Polska scena horroru – czy istnieje coś takiego? 

WG: Są autorzy, którzy publikują? Są. Pojawiają się nowe nazwiska? Pojawiają. Są wydawnictwa – choćby i niszowe –  które inwestują w gatunek? Są. Są czasopisma „branżowe”? Są. Są portale poświęcone tematyce horroru? Są. Są grupy dyskusyjne? No, są. Są wydarzenia środowiskowe? A jakże. I to jakie fajne! Czyli jest scena. Scena raczkująca, ale od pewnego czasu w jakiś sposób profesjonalizująca się, popełniająca wprawdzie wciąż wiele błędów właściwych działalności amatorskiej, ale powoli się na tych błędach – mam nadzieję – ucząca. Podzielam zdanie Krzysztofa Grudnika, że potrzebne jest jeszcze wykształcenie wokół sceny silnego, kompetentnego środowiska krytycznego, którego głos będzie traktowany poważnie przez autorów, a także na zewnątrz, poza samą sceną. Choć przecież tu też widać zjawiska, które dają nadzieję na to, że tworzona w Polsce literatura grozy zyska szerszy, profesjonalny komentarz.

Wiadomo, że na scenie, jak to na scenie, która agreguje różne osobowości, będzie dochodzić do konfliktów, tarć i nieporozumień. Między autorami, między krytykami i autorami, między krytykami także. Naiwnością graniczącą z głupotą byłoby oczekiwać, że wszyscy będziemy się kochać czy choćby lubić. Ważne, żeby – niezależnie od tego, czy lubimy się bardzo, czy niezbyt – grać fair. Faularzy środowisko powinno po prostu eliminować.

MP: O czym będzie Twoja kolejna książka?

WG: W tej chwili mam otwarte dwa projekty książkowe. Dom wszystkich snów będzie dość dużym zbiorem całkiem obszernych opowiadań, które zdecydowanie są moją ulubioną formą. O czym będą opowiadania? Cóż, mam swój katalog tematów, które dość obsesyjnie drążę, wiec pewnie nie ucieknę od nich daleko. Opresja, wewnętrzne – raczej bezskuteczne – zmagania z poczuciem trwogi, utrata i kruchość pamięci i takie tam wesołe sprawy. Drugim projektem jest powieść Merkuriusz, którą obiecałem Sebastianowi Sokołowskiemu do serii Odmiennych Stanów Grozy. To już będzie lżejszy tekst, nieco lovecraftowska historia oparta na koncepcji pustej Ziemi. Miała być w kwietniu, ale jeszcze trochę na nią pewnie poczekamy, bo moje pisanie ma to do siebie, że dość słabo współgra z pojęciem „termin”. Oprócz tego pracuję nad tłumaczeniem Songs of a Dead Dreamer Thomasa Ligottiego. Tłumaczenie Ligottiego traktuję równie osobiście jak pisanie swoich tekstów, więc mam całkiem sporo na głowie.

MP: Masz małego synka. Może wzorem kolegów z branży, również napiszesz w przyszłości książkę dla dzieci? Rozważałeś kiedykolwiek taką opcję? W razie czego masz już nawet pseudonim albo bohatera 😉

WG: Od czasu do czasu na wymyślenie historii dla dzieci namawia mnie moja żona, wiec nie wykluczam, że kiedyś wpadnę na pomysł, jak skazić młode, niewinne umysły wirusem nihilizmu. A tak poważnie mówiąc, to choć rynek literatury dziecięcej wspaniale otworzył się na zagadnienia trudne, jak przemoc domowa, przemijanie i śmierć, rozpad rodziny, czy doświadczenie wojny, które to tematy są bliskie mojemu czarnemu sercu, to musiałbym naprawdę poważnie przemyśleć treść takiej książki, a przede wszystkim jej cel. Kiedy tworzę swoje ponurackie historie, robię to z myślą, że właściwymi odbiorcami moich prac będą czytelnicy dojrzali, którzy będą mieli pełne możliwości, żeby jakoś ustosunkować się do tych tekstów – pozytywnie bądź negatywnie. A nie mam na tyle rozdętego ego, aby uważać, że to, co myślę o świecie jest czymś, co warto indukować w najmłodszych czytelnikach. Chcę pisać zawsze w zgodzie ze sobą, a nie mam zamiaru brać odpowiedzialności za to, że mój sposób myślenia o świecie być może kogoś unieszczęśliwi. To nie jest zatem jakaś moja asekuracja albo niechęć dla literatury dziecięcej – po prostu chcę podejść do ewentualnego tematu tak odpowiedzialnie, jak to tylko możliwe.

MP: Na jakich konwentach/festiwalach będzie Cię można spotkać w tym roku?

WG: W tym roku pewnie pojawię się na Dniach Fantastyki we Wrocławiu, poza tym nie mam żadnych planów. Na pewno odwiedzę Kfason w Krakowie, a w jakiej roli – to już zależy nie ode mnie 😉

MP: Wojtku, bardzo Ci dziękuję za rozmowę. Trzymam kciuki za wszystkie Twoje plany oraz projekty i do zobaczenia na Dniach Fantastyki!

WG: To ja dziękuję i do zobaczenia.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *