Joanna Łańcucka: „kobietom nie jest trudno pisać, im jest trudno wypłynąć, przedostać się do mainstreamu”

Magdalena Paluch:  Joasiu, przygotowując się do tej rozmowy pomyślałam sobie, że jesteś jedną z tych tajemniczych autorek, o których tak naprawdę słychać niewiele w środowisku grozy. Ostatnio może częściej, bo Słaboniowa staje się coraz bardziej sławną staruszką (celebrytką wręcz ;)) i osobiście niezmiernie mnie to cieszy. Nie lubisz się wychylać?

Joanna Łańcucka: Rzeczywiście nie bardzo lubię się wychylać jako ja – prywatna Joanna. Wolałabym, żeby zainteresowanie wzbudzało to co robię – co piszę, maluję, rysuję. Oczywiście lubię rozmawiać z ludźmi, chętnie też mówię o moich pasjach, ale nie przepadam za byciem w centrum uwagi. Jeżeli chodzi o środowisko grozy w Polsce to kiedy pisałam Starą Słaboniową…, szczerze mówiąc nie wiedziałam, że takie środowisko istnieje. Dopiero po jakichś dwóch, trzech latach od wydania książki zaczęły nawiązywać ze mną kontakt osoby zaangażowane w promowanie polskiej grozy: Magda Ślęzak, Kazik Kyrcz, Sebastian Sokołowski, czy Ty, Magdo. Mam jednak poczucie, że dryfuję gdzieś na obrzeżach. Pewnie trochę dlatego, że nie jeżdżę na konwenty i zloty (poza Kfasonem oczywiście😊), nie uczestniczę w środowiskowych dyskusjach, na pewno nie jestem aktywną uczestniczką grozowego życia. Dlatego bardzo mnie ucieszyła akcja Groza jest kobietą bo dzięki niej możemy się trochę nawzajem poznać.

MP: Nazwałaś swój fanpage na Facebooku Joanna Łańcucka / Malarstwo – czy oznacza to, że jednak obraz ponad słowem?

JŁ: Ta nazwa od czasu do czasu się zmienia – raz ważniejszy jest rysunek, raz malarstwo, ale faktycznie jeszcze nigdy do tej pory moja strona nie nazywała się Joanna Łańcucka / Pisarstwo😉. Sztuki wizualne pochłaniają gros mojego życia, dzięki nim usiłuję zarabiać (bo żyć z nich trudno – niestety jak rozdawali talenty to dostałam same niepraktyczne ;), więc siłą rzeczy pisanie jest na drugim planie. Ale u mnie to wszystko faluje, przez kilka miesięcy maluję, potem mam przerwę i zajmuję się pisaniem. Tylko rysowanie jest moją stałą aktywnością.

MP:  Zatem skąd się wzięła starowinka Słaboniowa?

JŁ: Przywędrowała wsparta na leszczynowej lasce, wprost z nieprzeniknionych ciemności wiejskiej nocy (śmiech). Na początku miał to być komiks, ale po narysowaniu kilku plansz rzuciłam projekt w kąt. Po kilku latach postać Słaboniowej stała się nieco wyraźniejsza i pomyślałam, że tego, co chcę opowiedzieć nie da się przekazać w obrazkach i mało pojemnych komiksowych dymkach. Że chcę powiedzieć wszystko, co we mnie zostało z tamtej wsi, ludzi, nastrojów, fantazji. Sama postać Starej Słaboniowej opiera się po trosze na wielu wiejskich staruszkach, które spotykałam na swojej drodze, po trosze na sąsiadce, którą często odwiedzałam, gdy byłam mała. Moją Teofilę łączy z tymi wszystkimi kobietami przede wszystkim dość surowy stosunek do ludzi i do siebie, przywiązanie do ziemi i natury, pracowitość oraz  niesamowity hart ducha. Ale przede wszystkim nie należy zapominać, że Słaboniowa jest wymyślona, tak jak i wielka część mojej książki.

MP: Przyznam szczerze, że na Twoją książkę natrafiłam przez przypadek. Oczywiście w swojej bibliotece. Najpierw zainteresowała mnie okładka, potem opis i pomyślałam: „Biere”. I się nie rozczarowałam. Wręcz przeciwnie, byłam zachwycona. Nawet tacie poleciłam Twoją książkę do przeczytania. Ale, do czego zmierzam, mam wrażenie, że o Twoim debiucie było tak jakoś… cicho… Dlaczego?

JŁ: Tak do końca to nie wiem. Trzeba pamiętać, że debiutowałam w okresie bardzo trudnym dla polskiej literatury, tuż po podniesieniu VAT-u na książki. Nikt nie chciał wtedy wydawać debiutów, a jeśli już, to nie inwestowano w ich promocję. Dlatego jestem bardzo wdzięczna blogerkom i blogerom zajmującym się literaturą i internetowym recenzetkom oraz recenzentom, dzięki którym wieści o Słaboniowej rozeszły się po sieci i trafiły pod strzechy. Czytając dziesiątki internetowych recenzji i opinii o mojej książce miałam poczucie, że trafiłam do ludzi, że ktoś tę moją książkę jednak czyta i jeszcze chce się temu komuś parę słów o niej napisać. To było dla mnie bardzo budujące doświadczenie.

MP: Od Twego debiutu minęło już kilka dobrych lat. Poza krótką formą, która czasem ukazuje się w antologiach lub OkoLicy Strachu jest szansa, że dostaniemy od Ciebie kolejną, nietuzinkową powieść w klimatach grozy?

JŁ: Na pewno mogę powiedzieć, że piszę i że jest to groza. A pisanie jest dla mnie bardzo złożoną i rozciągniętą w czasie aktywnością, na którą składa się przeżywanie, myślenie, zbieranie doświadczeń. Samo klepanie w klawiaturę jest ostatnim etapem, do którego dochodzę po bardzo długich przygotowaniach. Nie chcę niczego obiecywać ani deklarować, ale mam nieśmiałą nadzieję, że w tym roku może się ukaże efekt tych moich zmagań.

MP: Jesteś kobietą, która się spełnia w rolach społecznych. Czy uważasz, że trudniej jest pisać literaturę grozy ze względu na płeć?

JŁ: Masz na myśli to, że jestem żoną i mamą (wspaniałej zresztą córki😊)? Jestem też przyjaciółką, twórczynią, kobietą, wreszcie istotą ludzką – jedną wśród wielu innych – która stara się nadać swojemu życiu jakieś znaczenie i przeżyć je jak najlepiej. Według mnie kobietom nie jest trudno pisać, im jest trudno wypłynąć, przedostać się do mainstreamu. Przecież pierwszą powieść grozy  pt. Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz napisała Mary Shelley, która stała się prekursorką powieści gotyckiej. Z kolei Stephen King, jako młody chłopak, zaczytywał się książkami Shirley Jackson – kolejnej przedstawicielki powieści gotyckiej, choć parała się ona też innymi gatunkami literackimi. Jej najbardziej znana powieść pt. Nawiedzony dom na wzgórzu, doczekała się kilku adaptacji filmowych, w tym całkiem dobrego serialu o tym samym tytule, choć bardzo luźno opartego na oryginalnej fabule. Ja osobiście najbardziej cenię jej krótkie formy, choćby te zebrane w tomie pt. Loteria. Wspaniałą autorką opowiadań grozy jest również Daphne du Maurier, której twórczość jest powszechnie znana – znowu – głównie dzięki adaptacjom filmowym. Na podstawie jej opowiadania pt. Ptaki, powstał słynny film Hitchcocka z Tippi Hedren w roli głównej; również Hitchcock przeniósł na ekran thriller du Maurier pt. Rebeka. Jej opowiadania cechuje bardzo specyficzny nastrój niepokoju, który sączy się kroplami, leniwie, niemal niepostrzeżenie. Przykładem takiego budowania napięcia jest jej opowiadanie pt. Nie oglądaj się teraz (w Polsce ukazało się ono w tomie zatytułowanym Makabreski), na podstawie którego powstał film w reżyserii Nicholasa Roega, z Donaldem Sutherlandem i Julie Christie w rolach głównych. Tyle się tutaj rozwodzę nad kinematografią, ale jestem wielbicielką filmowego horroru (mogłabym o nim rozprawiać godzinami) i do grozy dochodziłam właściwie bardziej dzięki filmom, dopiero potem sięgnęłam po literaturę grozy (pomijając Kinga, którego czytam praktycznie od zawsze). Na koniec wspomnę jeszcze o świetnej – współczesnej tym razem – argentyńskiej pisarce Marianie Enriquez. W Polsce ukazał się na razie jeden tom jej opowiadań pt. To co utraciłyśmy w ogniu, dwa jej opowiadania ukazały się również na łamach kwartalnika Przekrój. Wspaniałe, żywe pisarstwo, zanurzone tak w południowoamerykańskim folklorze pełnym demonów i upiorów, jak i w miejskich legendach Buenos Aires,  jednocześnie ujawniające wrażliwość autorki na problemy społeczne, które przemyca ona pomiędzy wierszami bez zbędnej dydaktyki. Jest na pewno wiele innych pisarek, o których nie słyszałyśmy, bo po prostu się nie przebiły. Czemu nadal w światowej grozie palmy pierwszeństwa dzierżą niepodzielnie King, Masterton, Koontz i Ketchum, tego nie wiem. Z kolei polska groza w wydaniu kobiecym w ogóle jest przecież zupełnie świeża i funkcjonuje od zaledwie kilkunastu lat, choć już niektóre nazwiska zaczynają nam trochę jaśniej błyszczeć. Z niecierpliwością czekam, co będzie dalej 😊.

MP: Jak sądzisz, czy gdybyś pisała pod męskim pseudonimem, Twoja książka cieszyłyby się większą popularnością?

JŁ: Nie mam pojęcia. W ogóle nie potrafię sobie wyobrazić, że to co piszę mogłoby wyjść pod męskim nazwiskiem.

MP: Czy czujesz się związana ze środowiskiem grozy?

JŁ: Na pewno coraz bardziej. Są to nitki może niezbyt gęste, ale mocne, i głównie splatają się one wokół konkretnych wydarzeń, antologii, czy akcji takich jak ta, którą Ty teraz zainicjowałaś. Bardzo mnie to cieszy.

MP: Jak już wcześniej sygnalizowałyśmy w rozmowie, poza pisaniem malujesz, projektujesz okładki i robisz komiksy. Czy właśnie to jest największym hobby Joanny Łańcuckiej – tworzenie obrazów?

JŁ: Tworzenie obrazów jest moim zawodem, a pisanie  to – póki co – moje hobby. Zresztą to wszystko u mnie się przeplata, bo gdy piszę, myślę obrazami, a z kolei to co rysuję czy projektuję (okładki, komiksy, ilustracje), najczęściej opiera się na słowie.

MP: Czy wystawy Twoich obrazów można zobaczyć tylko w Warszawie, czy jest szansa na podziwianie ich w innych miastach? W Krakowie na przykład.

JŁ: W ogóle rzadko wystawiam. Jestem raczej beznadziejnym przypadkiem jeśli chodzi o pokazywanie, promowanie, wystawianie, zachwalanie itd. Po prostu kompletnie nie umiem tego robić.

MP: Czym zajmujesz się na co dzień?

JŁ: Zawodowo na co dzień rysuję. W tej chwili stale współpracuję z Przekrojem oraz od czasu do czasu z  innymi czasopismami, głównie literackimi. Przygotowuję też wspólnie z poetką, Joanną Mueller, książkę poetycko-graficzną, gdzie obok wierszy Joasi, ukażą się – jako ich dopełnienie – moje krótkie formy komiksowe. Książka ta ukaże się na jesieni tego roku nakładem Biura Literackiego. Równolegle zajmuję się domem, życiem rodzinnym i wychowywaniem naszej córeczki, co jest dla mnie bardzo ważne. I do tego jeszcze usiłuję pisać.

MP: O czym marzy Joanna Łańcucka – autorka?

JŁ: O dwóch czy trzech tygodniach w domu pracy twórczej, gdzie w otoczeniu piękna przyrody, we własnym pokoju, z posiłkami, których nie musiałabym sama wykonać, mogłabym oddać się tylko pisaniu😉. I o tym, żeby ludzie sztuki dostawali za swoją pracę godziwe pieniądze, bo to co nam się proponuje w ramach „zapłaty” (o ile w ogóle coś się nam proponuje), jest czasem po prostu żałosne.

MP: Zatem niech się wszystkie spełnią. Dziękuję za rozmowę!

JŁ: I ja dziękuję! Było mi bardzo miło😊


BONUS!!!
Kilka pytań do Autorki od czytelniczki zafascynowanej powieścią Stara Słaboniowa i Spiekładuchy.

Katarzyna Modlitowska:  Skąd pomysł na tytuł debiutanckiej powieści? Czy Słaboniowa jest postacią fikcyjną czy może spotkała Pani prawdziwą guślarkę?

Joanna Łańcucka: Nie, nigdy nie spotkałam prawdziwej guślarki. Nie przypominam sobie też, aby ktokolwiek opowiadał mi, że spotkały go jakieś nadprzyrodzone wydarzenia powiązane z mitologią słowiańską.
Pomysł na książkę rodził się długo. Z jednej strony chciałam opisać małą, wschodnią wieś taką, jaką ją pamiętam z lat dzieciństwa, a z drugiej chciałam napisać książkę z elementami fantastyki i horroru. Wydało mi się oczywiste, że jeśli chcę wprowadzić wątek sił nadprzyrodzonych na polskiej wsi, to powinny to być zjawy i demony wywodzące się ze słowiańskiej mitologii i wierzeń. Tym bardziej, że jest to wątek zadziwiająco wręcz niedoreprezentowany w polskiej literaturze.

KM: Gusła czy przesądy? A może zwykła fikcja literacka?

JŁ: Nie mnie o tym sądzić. Co człowiek to doświadczenie – jeden będzie się zaklinał, że rozmawiał ze zmarłą babcią, inna powie, że miała sen, który się sprawdził. Nie mam powodu, ani prawa tego kwestionować, mimo że mnie takie wydarzenia nie spotkały. A jeszcze ktoś inny powie, że to wszystko bzdury. Choć z tym ostatnim się nie zgodzę.
Kiedyś ludzie nie znając nowoczesnej psychologii i odkryć naukowych, starali się wytłumaczyć na swój sposób, to co ich spotykało, a czego nie rozumieli. Wytłumaczyć swoje popędy, pragnienia, niezrozumiałe wydarzenia, dziwne zbiegi okoliczności. Wydaje mi się to absolutnie zrozumiałe i potrzebne – czy to kilkaset, kilkadziesiąt lat temu czy dziś. Po prostu w różnych epokach robimy to na różne sposoby.

KM: Jak to było ze źródłami do książki? Zmory, strzygi – aż strach pomyśleć, że kiedyś ludzie w nie wierzyli. Skąd pomysł na umieszczenie słowiańskich stworów w Słaboniowej? Czy z podań ludzi? Czy odwiedziła Pani jakieś miejsca, w których mogły się kiedyś pokazywać wszelkie nasze straszydła?

JŁ: Jak już wspomniałam, osobiście nie spotkałam nikogo, kto zetknął się ze słowiańskimi demonami. Wiedzę o nich czerpałam z książek, bestiariuszy, leksykonów i Internetu. Jednak nie trzymałam się kurczowo źródeł. Dla mnie w pisaniu najważniejsza jest wyobraźnia, opisanie tego co mogłoby być, dlatego wyniki moich poszukiwań traktowałam raczej jako zaczyn dla mojej fabuły. Na przykład moja Południca jest zlepkiem południc z różnych regionów Polski, a Kauk w tekstach źródłowych nigdy nie nosił czerwonej kurteczki. Większość wydarzeń i poczynania bohaterek i bohaterów (tych nadnaturalnych i tych osadzonych w realnej rzeczywistości) wymyśliłam, bazując na podstawowej wiedzy o poszczególnych zjawach i tego w jaki sposób ludzie wiązali je z rzeczywistością.
Inna sprawa, że jeśli idzie o historię Strzygonia, odniosłam się oczywiście do historii, w których dzieci, które rodziły się kalekie, inne – tak zwane „odmieńce” – na wsiach ze wstydem ukrywano lub nawet zabijano. Sama spotkałam kiedyś człowieka, którego rodzina trzymała latami na strychu bo był głuchoniemy i niewidomy. Na szczęście został uwolniony i drugą połowę życia spędził wśród życzliwych ludzi, którzy się nim zaopiekowali. Nie jest też tajemnicą, że jeszcze w pierwszej połowie XX wieku, czy nawet później, posiadanie dużej ilości córek uważano na wsi za dopust boży. Wedle przekonań, że córce rodzice nie zostawią ziemi, córka po ślubie i tak odejdzie do domu zięcia i nie będzie z niej żadnego pożytku. Najlepiej więc wydać ją szybko za mąż i najlepiej za kogoś majętnego. A procesy czarownic? Co takiego siedzi w człowieku, że wiedziony uprzedzeniami z jakiegoś zupełnie błahego powodu doprowadza do czyjejś śmierci w mękach?
Bardziej więc chyba pisałam właściwie o demonach, które siedzą w nas – ludziach. Bo jak właściwie wytłumaczyć zło, które w nas tkwi?

KM: Jest Pani również plastyczką. Czy w swoich pracach zamieszczała Pani lub inspirowała się Pani upiorami i innymi spiekładuchami?

JŁ: Właściwie nie. Dopiero niedawno zaczęłam serię malarską pt. Z ziemi, z wody, z powietrza, gdzie pojawiają się postacie fantastyczne, choć są to odniesienia raczej niejednoznaczne.

KM: Czy i kiedy możemy się spodziewać kolejnej części przygód o Słaboniowej?

JŁ: Spodziewajmy się niespodziewanego😉


Joanna Łańcucka – urodziła się w 1978 r w Skierniewicach. Studiowała na ASP im. W. Strzemińskiego w Łodzi. Maluje, rysuje, pisze. Autorka krótkich form komiksowych oraz ilustracji i grafik okładkowych – głównie do wydawnictw poetyckich.  Współpracuje z kwartalnikiem Przekrój, tworząc komiksy do wierszy zamieszczanych w dziale „Wierszówka”. W 2013 r. wydała powieść pt. Stara Słaboniowa i Spiekładuchy, pisze również opowiadania grozy. Jedno z nich pt. Włosy ukazało się w OkoLicy Strachu, a Rośliny ozdobne weszły do antologii City 4. Antologia polskich opowiadań grozy. Obecnie mieszka w Warszawie.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *