„Maszyna” – industrialny numerek międzygatunkowy

Na warszawskiej Białołęce, pomiędzy ulicami Głębocką, Skarbka z Gór i Magiczną mieści się całkiem spory i całkiem zaniedbany trawnik – bo trudno inaczej nazwać tę chaotycznie porośniętą zielskiem połać, wtłoczoną między dwa osiedla i kompleks handlowy. W drodze do pracy korzystam codziennie ze skrawka owej „zieleni”, paląc papierosa na tyłach wiaty przystankowej. Nieco rzadziej, za to powierzchniowo o wiele zachłanniej, użytkuje ją objazdowe wesołe miasteczko, kotwicząc tu kilka razy w roku na parę tygodni. Ten niewielki lunapark ma w sobie coś osobliwie ponurego, coś w rodzaju blasku radochy w oczach szaleńca, po tym jak dla rozrywki puścił z dymem przeludniony sierociniec. Coś, co przywodzi na myśl leciwą kurwę, która wdzięczy się do potencjalnych frajerów sztucznym uzębieniem wprasowanym w wymięte życiem, nieudolnie pokryte toną pudru lico, która pod lateksem minispódniczki ukrywa luźne i zużyte łono, której od dawna wyschnięte na wiór piersi prężą się zalotnie zamaskowane podrasowanym stanikiem.

Lunapark to wątpliwej jakości symbioza –  królestwo maszyn na usługach ludzi. Bezdusznych tworów stworzonych dla taniej rozrywki jeszcze tańszej w jej konsumpcji gawiedzi, mechanizmów utrzymywanych przy życiu chaosem kabli, trybów i śrub oraz tkanki ludzkiej wprawianej w ruch sześciopakiem z „biedry” i chipsami – „zapłać mniej, kup cztery opakowania”. Wiekowa kurwa i tani frajer. Układ na miarę czasów niezmiennych jak ludzkość.

Wyblakłe grafiki –  niemal splagiatowane komiksowe sceny z Funky Kovala – zdobiące podniszczone karuzele, sugerują, że wyeksploatowana do granic wytrzymałości maszyneria okres świetności świętowała w bezbarwnych latach osiemdziesiątych XX wieku. Wagoniki skrzypią na wietrze, łańcuchy rozciągają się zmęczeniem materiału, kolorowe koniki linieją entą warstwą wciąż od nowa nakładanej farby. Wiatr zawodzi poszarpanymi akordami w rytmie disco-polo, smród przepracowanego oleju rozpełza się po wydeptanej trawie, znacząc trop od lepkiego paleniska imbisbudy do kleistych dłoni ściskających spocone żółtawym mazidłem hot-dogi. Wymyślne lustra w gabinecie śmiechu oddają rzeczywistość wcale nie tak znacznie odbiegającą od krzywizn zaklętych w pofałdowanym szkle.

A gdyby tak wesołomiasteczkowa kurwa się zbuntowała? A co jeśli kolejna fala przeżartych popcornem frajerów, tłustych, napompowanych cukrem dzieciaków i skretyniałych insta-mamusiek wgapionych w ekrany smartfonów odczuła skutki jej gniewu? Jak wyglądałby lokalny holocaust w wykonaniu opętanych furią lunaparkowych maszyn? Nad tym właśnie zastanowiłbym się, gdybym zamierzał wysnuć historię dla potrzeb wydanej przez Dom Horroru antologii Maszyna. Tymczasem przyszło mi podzielić się opinią z jej lektury.

Zaskoczyła mnie literacka jakość Maszyny, choć kilka autorskich nazwisk zwiastowało co najmniej dobry poziom. Nieczęsto się jednak zdarza w przypadku prac zbiorowych, by książka była tak równa i tak różnorodna zarazem. Rozpiętość interpretacyjna narzuconej konwencji wypadła nadzwyczaj dobrze, nie znalazłem tekstu, który sprawiałby wrażenie napisanego na siłę lub przez autora, mającego poważniejszy problem z wdrożeniem się w klimat. Trafiły się, jak zawsze, zalatujące nieświeżością jaja, ale również prawdziwe perełki, skutecznie przewietrzające pozbukowy smrodek. Na liście moich prywatnych hiciorów znalazły się teksty:

  • Agnieszki Biskup – piękny stylistyczny mariaż twardego, męskiego pulpu z wysokoliterackim wdziękiem, godnym najlepszych w literackim fachu. Świetna fabuła;
  • Przemka Karbowskiego – zręczna jazda na ostrej kurwie. Pulp pełną gębą, testosteron level master;
  • Marka Zychli – Zychla pure, 100% jakości;
  • Anny Musiałowicz – piękne stylistycznie, prawdziwe emocjonalnie, duszne, kobiece;
  • Kornela Mikołajczyka – u tego faceta nie ma wpadek, cyberpunk pełną gębą, napisany w oldschoolowym duchu hardboiled;
  • Dagmary Adwentowskiej – podobnie jak u Marka Zychli – ach, ta monotonia dobrego pióra. Świetne;
  • Wojtka Guni – z pisaniem Wojtka mam nielichy problem. To dla mnie nadal zlepek pięknych zdań, które same z siebie są tak urodziwe, że wiecznie przyćmiewają fabułę. Pełen szacunek dla jakości pióra, choć historia mnie (jak zwykle) nie porwała.

Gdybym miał przyrównać tę książkę do laleczki, na której przypadkowo zawiesiłem oko, skuszony jej narzucającymi się wizualnie walorami, pomyślałbym zapewne, że to nie tylko byle cizia warta chwilowego wzwodu, że w tej małej jest coś więcej, coś, co sprawia, że utrzymanie dłuższej erekcji i włożenie wysiłku w aktywność ściśle powiązaną z prokreacją jest godne wzięcia pod uwagę. Rozebrawszy ją już (na części pierwsze) i poznawszy bliżej, doszedłbym do wniosku, że opłacało się nie ograniczyć wyłącznie do jednorazowego dymanka, że warto było poświęcić czas, energię i kilka strzałów więcej.

Być może odrobinę za mało, żeby się zakochać bez pamięci, ale na tyle dużo, by wspominać z satysfakcją okraszoną odrobiną czułości.


Juliusz Wojciechowicz – prozaik twórczo skupiony na literackiej grozie, grotesce oraz literaturze fantastyczno-obyczajowej. Autor kontrowersyjnego Bez znieczulenia (Gmork, 2016), pomysłodawca i współautor książek Pokłosie (Gmork, 2015), Hardboiled (Gmork, 2015). Publikował w licznych antologiach grozy i czasopismach fantastycznych. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego. Członek grupy filmowej Attic Film Production.

 

 

1 Comment

  1. No i to jest recenzja!
    Co ciekawe, wcale mnie nie zniechęciły jakże samcze środki wyrazu. Niewątpliwie dodały jej nawet wiarygodności…
    Drogi JW: nie od dziś podziwiam Twój kunszt literacki, dlatego uwzględniam, że moje zainteresowanie tym akurat zbiorem opowiadań jest efektem magii Twojego pióra. Na pewno przeczytam, choćby po to, żeby zweryfikować to podejrzenie 🙂

Skomentuj Barba13 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *