Sebastian Drabik: Jakie są Twoje pierwsze wspomnienia związane z literaturą – książką, czytaniem?
Bartek Zujewski: Pierwsze wspomnienia wiążą się rzecz jasna z książeczkami czytanymi mi przez matkę czy babcię. Najwyraźniej z tego okresu pamiętam chyba Daktyle Danuty Wawiłow z genialnymi rysunkami Edwarda Lutczyna, książka ta tak zapadła mi w pamięć, że była jedną z pierwszych, które czytałem swoim dzieciom. Pamiętam też Ależ ten Star się stara – książeczkę o różnych rodzajach ciężarówki Star. Przypominam sobie Koziołka Matołka. Były też winylowe audiobooki – Przygody małpki Fiki Miki, Plastusiowy pamiętnik. Ogólnie jednak ten okres czytania przez starszych skończył się dość szybko – nauczyłem się czytać, mając parę lat i jeszcze zanim poszedłem do szkoły, stałem się samowystarczalny w tym zakresie. Z okresu wczesnopodstawówkowego pamiętam głównie wielokrotnie czytane powieści, jak Dzieci z Bullerbyn, Wakacje z duchami, Do przerwy 0:1 czy Tajemnica Zielonej Pieczęci, miałem – jak chyba każdy chłopak w moim wieku w tamtych czasach – okres fascynacji serią o Tomku Wilmowskim, pasjami czytałem serię z Panem Samochodzikiem, uwielbiałem książki Juliusza Verne’a, westerny Karola Maya, ale czytałem w zasadzie wszelką literaturę przygodową, jaka wpadła w moje ręce. Gdy miałem 11 czy 12 lat przeczytałem po raz pierwszy Władcę Pierścieni i jakoś w tym samym mniej więcej czasie wpadł mi w ręce pierwszy Masterton – no i tak moje czytelnicze „dzieciństwo” się skończyło (śmiech).
SD: Trzeba przyznać, że Twoje książkowe dzieciństwo wyglądało ciekawie. Myślę, że wiele osób pewnie Ci zazdrości. Praca w wydawnictwie to dla wielu czytelników wymarzone zajęcie. Jak doszło do tego, że jesteś w tym miejscu – przypadek czy celowe zabiegi?
BZ: Absolutnie przypadek. Mimo mojej fascynacji książkami, nigdy nie myślałem o pracy w wydawnictwie. Miałem dysgrafię, dysortografię czy co tam jeszcze, lekcje polskiego nigdy jakoś specjalnie mnie nie pochłaniały. Wolałem czytać niż uczyć się interpretacji tekstów, czy poznawać tajniki naszego pięknego języka. W pierwszej klasie liceum byłem nawet na prostej drodze do zostania w niej na kolejny rok, a to z powodu całej serii jedynek z tego przedmiotu. Na moje szczęście w połowie roku szkolnego moja nauczycielka musiała odejść ze względu na ciążę, a jej zastępczyni traktowała mnie już nieco łagodniej. A w trzeciej klasie przejął nas prof. Noj, który reprezentował ten typ podejścia do dydaktyki, który pozwalał uczniom odkryć drzemiące w nich pokłady talentu czy po prostu zainteresowania i summa summarum pchnął mnie na tę humanistyczną ścieżkę (byłem na profilu biologiczno-chemicznym i mając 15 lat raczej w tym kierunku chciałem iść). Na pisemnej maturze pisałem o Tolkienie, a ustną zdałem jako jedna z niewielu osób w klasie na 5. Bynajmniej jednak na żadną filologię nie poszedłem, trafiłem na socjologię, a moja późniejsza, dość zagmatwana, ścieżka zawodowa, tylko tuż przed podjęciem obecnej pracy, była związana ze słowem drukowanym – pracowałem w redakcji czasopisma „Zieleń miejska”, redagowałem nadsyłane teksty, prowadziłem kilka stałych kolumn, napisałem też parę artykułów. I jeśli do tego czasu myślałem o karierze związanej z literaturą, to raczej w marzeniach i to jako autor. Siłą rzeczy już od dość wczesnej młodości wpadały mi do głowy różne, przeważnie głupie, historyjki. Parę przelałem na papier w postaci rymowanej, jako teksty do piosenek (w liceum bawiliśmy się z przyjaciółmi w punkową kapelę o nazwie Ogniste Stolce), kilka innych zarysowałem w postaci szkiców pod scenariusze do etiud filmowych, które jednak nigdy nie powstały, a inne opuściły moją głowę pod postacią opowiadań – szuflady, do której je wrzuciłem, jednak nie opuściły. Traf jednak chciał, że mój kolega Kuba Kozłowski, z którym dzieliłem fascynację muzyką, która obok literatury jest moją wielką pasją, dostał, też zresztą przypadkiem, pracę jako sekretarz redakcji w wydawnictwie In Rock. I jak tylko zwolniła się tam posada, zaproponował moją kandydaturę. Co prawda na stanowisko marketingowca, na które z racji braku wykształcenia, doświadczenia i predyspozycji osobowościowych kompletnie się nie nadawałem. Ale szefowi wydawnictwa zamiast na kompetencjach, bardziej zależało na tym, czy będę ogarniał sam kontekst. Wówczas (a był to rok 2014) najwięcej wydawaliśmy książek muzycznych (właśnie jako In Rock), a bardziej Wam dziś znany imprint czyli Vesper – zdominowany był przez historię i militaria. O muzyce, zwłaszcza o klasycznym rocku mogę rozprawiać godzinami, z historii pisałem maturę. Wyszło więc na to, że ten kontekst powinienem znać, a na czym polega praca w promocji miałem nauczyć się metodą prób i błędów, i z doskonale przygotowanego skryptu, który pozostawił po sobie mój poprzednik – Piotrek Sternal. No i tak zostałem – Rysiek, Podręcznik tajnych operacji II wojny światowej i piąty tom Flawii – to były pierwsze książki, jakimi miałem się zająć. Jakoś poszło. I chyba idzie, skoro do dziś nie zmieniłem pracy, choć pełnię już nieco inne funkcje niż gdy zaczynałem.
SD: Podoba Ci się praca w tej branży? Jakie widzisz plusy i minusy branży edytorskiej/ wydawniczej?
BZ: Nie wiem, jak to wygląda w całej branży, całe moje doświadczenie sprowadza się do In Rocka/ Vespera, a to specyficzne wydawnictwo. Niewielkie, można by rzec, że niemal rodzinne, od kiedy ponad 5 lat temu zacząłem tu pracować w zasadzie nie zmienił się skład osobowy. Doszła tylko jedna osoba, nie odszedł nikt. In Rock powstał w połowie lat 90., a najstarsi pracownicy są tu niemal od początku. Nie ma tu wielkiej presji, tego całego korporacyjnego czy raczej pseudokorporacyjnego ciśnienia, jakie panuje w wielu innych wydawnictwach. Sam też nie jestem przywiązany do jednego typu zadania, co chwila więc dostaję jakiś nowy bodziec, nowe wyzwanie. Gdybym zajmował się tylko marketingiem, pewno już dawno byłbym wypalony i musiał zmienić otoczenie albo nawet branżę. Bardzo chwalę sobie też to, że mamy tak zróżnicowane profile – muzyka, historia, beletrystyka, a czasem coś zupełnie „od czapy”. Dzięki temu mniejsze lub większe wyzwania pojawiają się regularnie. I dzięki temu mamy bardzo ciekawe wyjazdy – odwiedzamy ze stoiskiem nie tylko targi książki, ale też festiwale muzyczne czy zloty historyczne – to też pozwala nie popaść w monotonię. Ja bardzo sobie te wyjazdy cenię, możliwość podyskutowania z osobami zainteresowanymi naszymi książkami, czy po prostu zajrzenia za kulisy takich wydarzeń. No i jakby nie patrzeć, moja praca ma jakieś znaczenie, nie jest mechaniczna, odtwórcza. Fakt, że to co robię przyczynia się choćby pośrednio do tego, że jedna, dwie, kilka czy kilkanaście osób czytając naszą książkę, doświadczy tych czy innych emocjonalnych uniesień – wzruszy się, przestraszy, uśmiechnie, i ta emocja w nich zostanie, być może ewoluując w jakąś myśl, która zmieni tę osobę, tak jak czasem zmienia mnie – to wszystko jest cholernie ekscytujące. Także odpowiadając na Twoje pytanie: tak – podoba mi się praca w tej branży Z drugiej strony znam już mechanizmy rządzące tą branżą, zwłaszcza zaś promocją i dystrybucją – i ich świadomość jest dla mnie (jako nałogowego czytelnika) często deprymująca, bo wiele mitów na temat czytelnictwa, które w sobie pielęgnowałem, upadło.
SD: A w tym, czym konkretnie się zajmujesz, jakie odnadujesz wady, a jakie zalety? Co uwielbiasz, a czego nienawidzisz?
BZ: Gdy przychodziłem do wydawnictwa, na moich barkach spoczywała całość działań związanych z promocją i marketingiem. Zważywszy na symboliczne środki, jakie miałem do rozdysponowania, moje zadania sprowadzały się do zainteresowania wydawanymi przez nas książkami maksymalnie szerokiego kręgu osób, które mogły je polecić szerokiemu gronu odbiorców – głównie chodziło o dziennikarzy i redaktorów zajmujących się działami kultury w telewizji, radiu, prasie, portalach internetowych, czyli szeroko pojętych środkach masowego przekazu, a także w mediach społecznościowych, blogach itp. Prowadziłem nasze profile na Facebooku, dogadywałem także patronaty medialne, reklamy czy cross promocje. Zajmowałem się także organizacją wyjazdów na targi czy festiwale, spotkań autorskich itp. Z czasem zacząłem dokładać też cegiełkę do planu wydawniczego, sugerowałem pewne rozwiązania, na przykład gdy chodziło o oprawę graficzną albo inny aspekt edytorski książek, nad którymi trwały prace redakcyjne. Przyszedł też czas, że zacząłem podsuwać szefowi ten, czy inny tytuł do wznowienia czy wydania, a że kilka takich propozycji chwyciło, zacząłem też oceniać nadsyłane nam propozycje wydawnicze. Ostatnio zacząłem też trochę pomagać nowym autorom w pracach nad ich książkami. Nie żebym zaczął robić taką profesjonalną redakcję, moje językowe „dysfunkcje” w dalszym ciągu dają o sobie znać, ale ilość książek, które w życiu przeczytałem pozwala mi na udzielenie początkującym pisarzom kliku rad na temat fabuły, niektórych wątków, postaci czy dialogów. Jak się pewno domyślasz te ostatnie aspekty pracy są dla mnie zdecydowanie najciekawsze i to im poświęcam ostatnio najwięcej uwagi. Na szczęście wieloma zadaniami, jeśli chodzi o marketing, zwłaszcza internetowy, już się praktycznie nie zajmuję. I ulga w moim głosie świadczy chyba dość dobitnie, że nie było to moje ulubione zajęcie.
SD: Jednym słowem, natłok zajęć nie pozwala Ci na nudę (śmiech). Chyba wszyscy związani z rynkiem wydawniczym zastanawiają się, które tytuły się najlepiej sprzedają. Jednak na przestrzeni lat trudno wychwycić algorytm, bo lista autorów, tematów, rodzajów zmienia się, jak kartki w kalendarzu.
Które tytuły były strzałem w dziesiątkę, a które porażką, mimo pokładanych w nich nadziei?
BZ: No nie, zdecydowanie ostatnio w pracy się nie nudzę, choć z boku może to wyglądać jakbym się opierdalał, bo tylko sobie siedzę i czytam, czy to na kompie czy jakieś wydruki (śmiech). A co do tych bestsellerów w kategorii horror. Ogólnie można by rzec, że raczej tu nie pudłujemy. Choć tak naprawdę nasza ekspansja w tej kategorii miała miejsce od 2017 kiedy wydaliśmy Egzorcystę – wcześniej była jedna, maks dwie książki rocznie i w zasadzie były to same klasyki, które zresztą do dziś się dobrze sprzedają. Nie zliczę dodruków Lovecrafta, Poego, Draculi czy Frankensteina. Ale jeśli za taką cezurę uznamy właśnie 2017 i Egzorcystę, zaś za miarę sukcesu posłuży nam sprzedanie połowy nakładu książki, co pozwala odzyskać większość kosztów, jakie włożyliśmy w jej produkcję, to takiej większej wtopy w zasadzie nie było. Nieco rozczarowaliśmy się na Ostatnich dniach Jacka Sparksa, ale mamy pewną teorię, dlaczego tak się stało i bieżący rok ją zweryfikuje. A sukcesy? Na pewno największym i to zarówno, jeśli chodzi o ilość sprzedanych egzemplarzy jak i medialność, był ubiegłoroczny Inkub Artura Urbanowicza. Tutaj też uknuliśmy teorię, co za tym sukcesem stało i także postaramy się ją zweryfikować. Nie możemy także narzekać na inne wydane w tym czasie powieści grozy – dużo zamieszania i skrajnych emocji wywołała Ćma Kuby Bielawskiego, bardzo dobrze sprzedawały się wszystkie filmowe tytuły: Omen, Adwokat diabła czy Obcy, dalej mocno trzyma się klasyka: Upiór opery, Wojna światów czy opowiadania Grabińskiego, nie słabnącym zainteresowaniem cieszy się Lovecraft – oba wydane przez nas Zewy Cthulhu – zarówno artbook, jak i wybór najlepszych opowiadań to jedne z naszych ubiegłorocznych hitów.
SD: Na pewno mnie, jak i czytelników, fanów wydawnictwa Vespera ta wiadomość bardzo cieszy, bo jak można się domyślać, nie zaprzestaniecie wydawania książek grozy. Jeśli spojrzymy na lata ‘80 i ‘90 zauważymy, że wtedy sprzedawało się u nas praktycznie wszystko, w tym również horrory, których wydawano masę. Później jednak rynek uległ zmianie. Czy obecnie trudniej jest sprzedać książkę niż dwie dekady temu?
BZ: Oj, zdecydowanie trudniej. Czytających, jak głoszą różne statystyki, ilościowo bynajmniej nie przybywa, za to tytułów z roku na roku wydaje się coraz więcej. Bo i wydać dziś książkę jest zdecydowanie łatwiej, nawet jeśli pisarz nie znajdzie wydawcy zawsze pozostaje mu self-publishing. Wystarczy wydać trochę pieniędzy. A w zalewie tej mniej lub bardziej wartościowej literatury nie jest łatwo się połapać, najwięcej mówi się o tytułach, na których promocję wyłożono najwięcej i takie też, siłą rzeczy, sprzedają się najlepiej. Konkurencja jest zdecydowanie większa niż 20 lat temu. To też widać po nakładach książek, jakie wydajemy. Dziś są kilkukrotnie mniejsze niż wówczas. Także ilość sprzedanych egzemplarzy, który uznajemy za sukces i powód do świętowania, jeszcze kilkanaście lat temu wydawca skwitowałby jedynie wzruszeniem ramionami i skreśleniem danego autora jako nierokującego. Ale to samo dotyczy innych dóbr kultury – płyt z muzyką czy filmów na trwałych nośnikach. Trzeba mieć albo potężne środki na promocję, albo znaleźć dla siebie niszę – nam udaje się funkcjonować właśnie w tej ostatniej.
SD: Skoro nie zawiało nam optymizmem, to ja dołożę jeszcze jedną czarną chmurę. Kiedy mowa o horrorze, w Polsce czytelnikom wciąż łatwiej wskazać autorów zagranicznych: King, Masterton, Koontz. Na naszym podwórku można wspomnieć o Dardzie, Orbitowskim czy Małeckim (choć oni odchodzą już od grozy). Wciąż brak jest nowych nazwisk! Czy mi się wydaje, czy wydawnictwa niechętnie inwestują w nowe nazwiska? Dlaczego tak się dzieje?
BZ: To akurat dość proste do wyjaśnienia. W przypadku tak uznanych nazwisk, pisarzy nagradzanych, których powieści nie znikają z list bestsellerów i są często ekranizowane odpada potrzeba jakiejś wymyślnej promocji. Nie jest przypadkiem, że w Polsce wydaje się niemal każdą powieść, na podstawie której wyszedł jakiś film czy serial – bo te obejrzy kilkaset tysięcy, a nawet kilka milionów osób i zawsze jakaś niewielka (ale głęboko oczarowana tym, co obejrzała) część z nich skusi się na tekst źródłowy, czyli książkę. A te kilka tysięcy egzemplarzy już usatysfakcjonuje wydawcę. Patrzmy, co po sukcesie serialu dzieje się na świecie z sagą o Wiedźminie, a przecież podobny efekt, tylko w mniejszej skali wywołuje praktycznie każda premiera na małym czy dużym ekranie. My także korzystamy z tego zjawiska, większość naszych tytułów jest doskonale rozpoznawalna, bo w swoim czasie powstały głośne ich ekranizacje. Także wznowienia niektórych kultowych tytułów pomagają oszczędzić parę groszy na promocji – łatwiej wypromować i zachęcić ludzi do książki czy autora, o których coś tam już słyszeli albo mogą wyczytać w odmętach Internetu. A na zagranicznego autora, o którym w Polsce mało kto słyszał, albo nie daj Boże na rodzimego debiutanta wyłożyć trzeba mnóstwo pracy i pieniędzy. Wrócę tu do Ostatnich dni Jacka Sparksa Jasona Arnoppa, którą wydaliśmy jesienią 2018 roku. Kiedy dziś tu i ówdzie pojawi się jakaś opinia na jej temat, zazwyczaj można w niej wyczytać, że książka jest bardzo dobra, a mimo to jakoś przeszła bez echa i specjalnej promocji w momencie, kiedy była wydana. Otóż nieprawda. W tym samym czasie wydaliśmy też Omena, Upiorną opowieść i – nieco później – Nemezis i inne utwory poetyckie Lovecrafta. I z tych czterech tytułów zdecydowanie najwięcej pieniędzy na promocję poszło właśnie na Ostatnie dni Jacka Sparksa. Również sam proces promocji niczym się praktycznie nie różnił – ilość rozprowadzonych egzemplarzy recenzenckich wcale nie była mniejsza. Powieść doczekała się kilkudziesięciu i to zazwyczaj bardzo pozytywnych recenzji w różnych środkach przekazu. A mimo to sprzedała się wyraźnie gorzej. Ale Omen znany jest z kultowego filmu, Upiorna opowieść to kultowa powieść złotej ery horroru, a poza tym napisana przez Petera Strauba, który kojarzony jest mocno ze Stephenem Kingiem, z kolei Lovecraft to Lovecraft. Polacy chętniej sięgają po prostu po tytuły, które są im znane, a kto słyszał o jakimś tam Arnoppie? Wydawcy to nie dobre wróżki, które spełniają życzenia miłośników literatury, to bezwzględni kapitaliści, tabelki w Excelu muszą się zgadzać. Postawienie na znane nazwisko, na znany tytuł to po prostu pewniejsza inwestycja. Pewnie, że jak wypali jakiś debiutant to może stać się żyłą złota, ale nie wypali, jeśli nie wyłoży się na jego promocję naprawdę sporych kwot, a nawet to nie zagwarantuje, że jego powieść „chwyci” i czytelnicy ją pokochają. Na sukces danego tytułu składa się mnóstwo czynników, pieniądze są niestety najważniejszym z nich, a kwotami, które pozwalają wypromować debiutanta dysponuje w Polsce tylko kilkunastu największych wydawców, do których Vesper bynajmniej się nie zalicza. Dlatego cieszy nas relatywnie duży szum, jaki wokół siebie zrobił Kuba Bielawski. Bo w jego przypadku także możemy mówić o sukcesie, nie przepadł, zyskał liczne grono fanów, sprzedał naprawdę sporo książek i jeśli jego dalsza kariera nie wyhamuje, to jest na jak najlepszej drodze, aby za parę lat powtórzyć sukces Artura Urbanowicza.
SD: Oby tak było i mimo wszystko mam nadzieję, że od czasu do czasu wydacie jeszcze kogoś o kim mało kto w Polsce słyszał. Skoro już przy tych wyborach tytułów jesteśmy. Sądzę, że czytelnicy często zastanawiają się co decyduje o tym, że wydawana jest dana książka. Redakcja przeprowadza głosowanie, czy też może podsuwacie swoje pomysły prezesowi? W jaki sposób się to odbywa? Myślę, że każdy z Was w wydawnictwie ma jakieś ciekawe pomysły albo marzenia o wydaniu konkretnych tytułów.
BZ: Ponownie mogę wypowiedzieć się tylko o wydawcy, którego znam. Tu nie ma jakiegoś wyraźnego klucza, nie ma modus operandi. W przypadku Vespera mamy trzy grupy książek. Jeśli chodzi o wznowienia to właściwie każdy ma głos, a to ja rzucę jakiś pomysł, a to wspomniany już sekretarz redakcji, a to ktoś z działu handlowego czy nawet któryś z tłumaczy. Wsłuchujemy się też w głosy i pomysły naszych fanów, te czy inne propozycje, które padły na Facebooku, wysłane mailem czy podczas targów. Zresztą wiesz coś o tym, bo i z Twoich ust padały tytuły, które potem wydaliśmy (śmiech). Jeśli parę osób rzuci tytuł, który już był w szerokim kręgu naszych zainteresowań, to tym bardziej bacznie mu się przyglądamy. Potem następuje burza mózgów, po której właściciel wydawnictwa decyduje czy działamy, czy nie. Ale nie zawsze chcieć znaczy móc. W przypadku tytułów na licencji nie zawsze udaje się zaspokoić wymagania finansowe właścicieli praw, czasem nie da się nawet do nich dobić i nasze zapytania i oferty pozostają bez odzewu. Czasem jakiś tytuł, na który ostrzymy sobie zęby jest już zajęty przez inne polskie wydawnictwo. Jest takie jedno, nazwy nie wymienię, które szczególnie upodobało sobie kiszenie dobrych tytułów. Nieco inaczej wygląda sytuacja w przypadku tytułów nigdy wcześniej u nas nie wydanych. Tutaj mamy problem, o jakim wspomniałem przed chwilą – zadajemy sobie pytanie, czy jesteśmy w stanie go sprzedać, czyli inaczej rzecz biorąc – wypromować. Zastanawiamy się wówczas, czy dany tytuł ma u nas szansę zaistnieć, czy jest na tyle rozpoznawalny, że warto w niego zainwestować, czy mamy na niego jakiś pomysł. Tak było np. z Omenem, Adwokatem diabła czy Amityville Horror – ale to było łatwe do przewidzenia, bo każdy z nich był już kultowy za sprawą ekranizacji – i w żadnym z tych przypadków się nie pomyliliśmy. Kłopot mamy, kiedy przychodzi nam podjąć decyzję o książce, która nie doczekała się takiego kultowego statusu. W tym roku wyjdzie kilka takich tytułów, sam jestem ciekaw jak zareaguje na nie rynek. No i tu też nie zawsze udaje nam się dotrzeć do właścicieli praw, a nawet jak docieramy to bywa, że nie udaje się dojść z nimi do porozumienia. Trzecia grupa tytułów to propozycje wydawnicze, jakie nadsyłają do nas autorzy. To już po części moja działka – jak już wspominałem, bardzo często jestem tym pierwszym opiniującym dany tytuł. Nie mamy takich osób za dużo, dlatego u nas na odpowiedź czeka się czasem kilka miesięcy, a mam na kupce do przeczytania teksty, które przyszły i rok temu, a ciągle napływają nowe. Niejeden zniecierpliwiony autor zdążył podpisać umowę z innym wydawcą, zanim dokopałem się do jego książki. To żmudna robota, czasem aż się prosi, aby dany tekst rzucić w cholerę po kilku, kilkunastu stronach, bo braki warsztatowe aż kłują w oczy. Ja jednak rzadko to robię. Przeważnie docieram do końca, bo czasem kiepski warsztat (nad którym można wszak popracować) równoważony jest interesującą fabułą. Choć rzadko idzie to w parze. Najczęściej jednak dostajemy bardzo przeciętne i niewyróżniające się teksty. No i stosunkowo rzadko są to horrory, najczęściej dostajemy kryminały (śmiech). W każdym razie jeżeli jakiś tytuł już przykuje moją uwagę, jeśli ma to „coś”, albo chociaż widać po autorze, że ma potencjał, to książka idzie dalej – czyta ją kolejny, a czasem nawet dwóch recenzentów i to zarówno wewnętrznych, jak i często zewnętrznych. No i podejmujemy wspólnie decyzję – bierzemy go czy nie. A jeśli tak, to czy wydajemy nadesłaną propozycję, czy prosimy o napisanie czegoś innego. Póki co tych polskich autorów wydaliśmy mało, a stricte grozowych tylko dwóch – często przewijających się w tym wywiadzie Artura Urbanowicza i Kubę Bielawskiego. Ale w kolejce czekają kolejni – znany już tu i ówdzie Grzegorz Kopiec i trzech debiutantów. Zresztą z Arturem i Inkubem to była nieco inna sytuacja. To my wiedząc, że szuka wydawcy, poprosiliśmy go o podesłanie maszynopisu. Nie była to postać anonimowa, miał już dwie książki na koncie, a w dodatku potężne wrażenie wywarł na nas sposób, w jaki kierował swoją karierą. Bo robił (i dalej robi) to w sposób wręcz modelowy – zawsze będę stawiał go za wzór jak należy promować swoją twórczość. To jest praca organiczna, u samych podstaw, mrówcza, tytaniczna robota, której efekty zaczyna zbierać już dziś, a jestem przekonany, że jeszcze nie raz nas zaskoczy.
SD: Wielkie dzięki za świetnie wypunktowane wyjaśnienie, a nawiasem mówiąc bardzo cieszę się, że podsyłane przeze mnie propozycje wydawnicze zyskują Waszą uwagę, co więcej, wiele z nich to strzały w 10. Mimo to w Polsce nie wydaje się tyle grozy, ile bym chciał. Jest wiele nazwisk, które chętnie bym u nas widział, co więcej, za granicą są to pisarze bardzo znani i popularni. Jak przed chwilą wspomniałeś zdarza się, że w tym samym momencie konkurencyjne wydawnictwo chce wydać tę samą książkę. I co z tym robicie, walczycie? W jaki sposób zdobywa się prawa do przekładu i publikacji?
BZ: To się nam zasadniczo bardzo rzadko zdarza. Taka sytuacja najczęściej ma miejsce, gdy agencja literacka rozsyła maile do wydawców z propozycją nabycia licencji do jakiejś nowości. Względnie, gdy jakieś studio filmowe nabędzie prawa do ekranizacji książki, która jeszcze u nas nie była wydana. A że są to zazwyczaj łakome kąski, to o licencję ubiega się nierzadko więcej niż dwa wydawnictwa. No i wtedy odbywa się licytacja. Składamy konkretną ofertę, w której skład wchodzi zaliczka na poczet tantiem oraz ich wysokość, czasem można próbować przekonać agencję czy to planem marketingowym, czy innymi aspektami jak jakość wydania danej książki. Ale nie ukrywajmy – w 99% przypadków licytację wygrywa wydawca, który zaoferuje lepsze warunki finansowe. I tu nie możemy mierzyć się z topowymi markami na rynku. Dlatego nowości i książki, które znalazły się pod lupą Hollywood raczej nam nie grożą. My raczej skupiamy się na starszych tytułach albo wznowieniach. W przypadku wznowienia należy upewnić się, czy czasem prawa do książki wciąż nie są w rękach wydawcy, który ostatnio wydał dany tytuł. Najczęściej licencje na zagraniczne tytuły są ograniczone do 5 lat i po tym czasie można je przejąć. Przynajmniej teoretycznie, bowiem dotychczasowy wydawca ma niepisane prawo do przedłużenia licencji i jeśli wyrazi taką chęć, to już niewiele możemy zdziałać. Nawet zdecydowanie lepsze warunki finansowe nie zawsze tu pomagają. Najłatwiej negocjować więc starsze tytuły, o których żaden inny wydawca nie myśli. Jednak czasem, nawet w przypadku takich właśnie tytułów zdarza się, że właściciele praw stawiają zaporowe, przynajmniej dla nas, warunki finansowe. Tutaj zdecydowanie więcej byłby w stanie powiedzieć nasz rights manager – zdobywanie praw do niektórych tytułów przypominały istne epopeje i trwały miesiącami, a nawet latami.
SD: A wydawać by się mogło, że to w miarę szybki i nietrudny proces… Przejdźmy teraz do innego aspektu. W ostatnich latach nie widać poprawy czytelnictwa w naszym kraju. Co robić?! Przecież od tego zależy wasz biznes! Macie jakieś pomysły, żeby zachęcić Polaków do czytania?
BZ: Tutaj chyba niewiele da się zmienić, przynajmniej nie jeśli chodzi o dorosłych Polaków. Bo ja doskonale rozumiem to, że można zwyczajnie nie lubić czytać. Ja nie lubię – dajmy na to – biegać, chodzić do galerii handlowych czy siedzieć na Instagramie. Kompletnie na taką formę spędzania wolnego czasu nie mam ochoty, nie sprawia mi to przyjemności. Ale kupa naszych rodaków nie wyobraża sobie innych rozrywek. Mam już swoje lata i nikt nie zmusi mnie do polubienia aktywności, które mnie zwyczajnie nie kręcą. Może z czasem, z tych czy innych względów zacznę biegać, może zakupy zaczną sprawiać mi przyjemność, ale nie wyobrażam sobie, żeby jakaś akcja społeczna mnie do tego przekonała. Tu trzeba pracować od przysłowiowych podstaw, czytać dzieciom, czytać przy dzieciach, przekazywać im pozytywne wzorce, wiele prawdy jest w powiedzeniu o skorupce, co za młodu nasiąka. Także szkoła mogłaby wiele wnieść w tej kwestii, ale kanon lektur mamy taki, a nie inny. Nie wiem jak to dziś wygląda, ale z lektur szkolnych, z jakimi miałem kontakt tylko kilka zachowałem w pamięci, za to do dziś są dla mnie bardzo ważne: Cyberiada, Dżuma, Proces, Zbrodnia i kara czy Mistrz i Małgorzata. Reszta to były raczej męczarnie. Jak ma zachęcić do czytania zmuszanie dzieciaków do lektury gniotów? Zwłaszcza jeśli w domu nie mają pozytywnych (oczywiście w sensie promowania czytelnictwa) wzorców. Ponownie przytoczę tu pozytywny przykład, jakim świeci Artur Urbanowicz. Otóż on już od początku swojej kariery bardzo dużo jeździł i dalej jeździ po szkołach i bibliotekach, spotyka się z młodzieżą i w nienachlany, niebanalny sposób zachęca ją do sięgnięcia nie tylko po swoje książki, ale i po literaturę, horrory w ogóle. I to jest też metoda, aby tę młodzież zachęcić. Ale na to trzeba mieć czas, środki i chęci. Niemniej, gdyby więcej autorów podjęło się takich działań, z pewnością ich skutek w dłuższej perspektywie byłby zauważalny.
SD: No to teraz pytanie z nieco innej beczki. Jakiś czas temu było dość głośno o pomyśle na ujednolicenie cen książek. Co sądzisz o takiej koncepcji? Jej realizacja przyniosła by więcej dobrego, czy wręcz przeciwnie?
BZ: Nie mam pojęcia, jaki przyniosłaby skutek, ale już sama idea, aby na towar – jakby nie patrzeć – luksusowy nakładać sztywną cenę mocno mi trąci ustrojem, za którym chyba mało kto tęskni. Owszem – jest problem z cenami książek i pewne mechanizmy dystrybucji sprawiają, że ich cena bywa nierzadko absurdalnie wysoka, ale ograniczenie zasad wolnego rynku w tym przypadku bynajmniej nie sprawi, że zyska na tym konsument – a chyba taka jest idea wprowadzenia tego typu rozwiązań. Są koszty, które trzeba ponieść, produkując książkę. Musi na niej zarobić wydawca, musi zarobić dystrybutor. Cena książki nie spadnie poniżej progu opłacalności, nikt nie zrezygnuje tu ze swojej działki. Książki byłyby pewnie tak samo drogie, może średnio minimalnie tańsze, ale nabywca byłby pozbawiony możliwości zakupu ich w naprawdę atrakcyjnej cenie.
SD: Powoli zbliżając się do końca rozmowy. W ostatnim roku widać nieco większy ruch w grozowym światku. Ukazało się więcej horrorowych pozycji, jednak zawsze może być lepiej. Czy w nadchodzących latach widzisz jakąś szansę na poprawę kondycji literatury grozy na naszym rynku?
BZ: Ja myślę, że z horrorem ogólnie nie jest u nas źle jak twierdzi większość osób ze skupionego wokół niego fandomu. Fakt, że takie oddolne inicjatywy wydawnicze rodzą się zazwyczaj właśnie w nim: Wydawnictwo Phantom Books, Wydawnictwo IX – całkiem chyba nieźle sobie radzą, a po ilości zapowiedzi wnoszę, że ich dotychczasowe działania przynajmniej się samofinansują, a na ich nowości czeka całkiem spora grupa fanów. Powstają też nowe, jak Wydawnictwo Golem. Dom Horroru zdaje się, że zdecydowanie wyszedł już z niszy – ich książki można dostać w renomowanych księgarniach, w ofercie ma naprawdę mocne nazwiska z zagranicy, a polscy autorzy z ich katalogu Wojciech Gunia, Marek Zychla czy Bartłomiej Fitas są zauważani nie tylko przez fandom, o czym świadczą choćby nominacje w plebiscycie na Książkę Roku portalu Lubimyczytac.pl. Bardzo mnie cieszą inicjatywy takie jak Sny umarłych – oba wydane dotychczas roczniki dobitnie udowadniają, że utalentowanych autorów, którzy biorą się za bary z grozową stylistyką mamy w Polsce – jak to się u nas w Poznaniu mówi – wuchtę. Swoją drogą, jeśli czytają mnie właśnie autorzy, którzy w tych zacnych antologiach zamieścili swoje teksty, zachęcam – nie krępujcie się przesyłać propozycji do Vespera. A nuż coś ciekawego się z tego urodzi. Kontynuując: swoje dla promocji horroru robi Artur Urbanowicz, który wszak Inkubem podbił dotychczas uodporniony na grozę bookstagram. Nie sposób zliczyć osób, których szum wokół tej książki przekonał do wejścia w horror i przekonania się, że literatura gatunkowa także ma swoje plusy. Kuba Bielawski z kolei udowodnił, że można pożenić grozę z literaturą piękną. Horrory regularnie wydaje Zysk, Albatros, Replika, pojedyncze strzały zdarzają się innym naprawdę dużym wydawcom, MAG też zapowiada ponowne wejście w horror. Dla Vespera to aktualnie jeden z filarów, na którym opiera się funkcjonowanie wydawnictwa. Owszem – poradzilibyśmy sobie, gdybyśmy nagle przestali zupełnie wydawać grozę, ale bynajmniej nie jest tak (a słyszałem, że taka opinia padała podczas jednej z dyskusji na ubiegłorocznym Kfasonie), że my ją wydajemy dla idei i dlatego, że pracuje tu jakiś jeden czy drugi zapaleniec. Nie – my horror traktujemy bardzo poważne, to jest nasza nisza, która nie jest wcale taka mała jak się wydaje. Fanów literatury grozy jest naprawdę dużo, na targach książki to właśnie horrorów, nie muzyki czy historii sprzedajemy najwięcej.
SD: Dobrze słyszeć coś takiego, bo w ostatnich latach wielu wydawców, w tym MAG, twierdziło, że są raczej marne szanse na powrót horroru. A jednak powstaje on z martwych i w ostatnich dwóch latach, książek z tego gatunku wychodzi coraz więcej. Sam zresztą zauważyłeś, że nawet MAG planuje działania w tym kierunku. Na zakończenie zapytam o Wasze plany związane z horrorem. Macie w przygotowaniu jakieś ciekawe tytuły na ten rok?
BZ: Wiesz – może to kwestia skali – te nakłady, które drukujemy i ilości sprzedawanych egzemplarzy nas, jako takiego średniaka na rynku, zadowalają. Ale już więksi wydawcy, jak wspomniany MAG, prawdopodobnie wynik, który my uznajemy za sukces, brałby za porażkę. My w każdym razie patrzymy w przyszłość z optymizmem. Co do naszych planów to trochę tego jest. Najwięcej osób czeka chyba na Paradoks Artura Urbanowicza, celujemy w premierę na jesień, powinno się udać, ale Artur wciąż pracuje nad tekstem. A znając jego perfekcjonizm, wszystko może się przesunąć. Paradoks to powieść w nieco innym stylu niż te, do których nas przyzwyczaił. Jest tu mniej grozy, więcej science fiction i… matematyki. Czekamy też, aż Kuba Bielawski odda nam rękopis Dunkela – tu też, przynajmniej takiego zgodnego z definicją, horroru będzie mniej niż w Ćmie, ale książka zapowiada się na jeszcze mocniejszą, jeszcze bardziej nieprzyjemną, jeszcze mroczniejszą. Kontynuując wątek polskich autorów – do naszej „stajni” dołączył znany z Czasu pokuty Grzegorz Kopiec. Powieść pod roboczym tytułem Eksperyment to z kolei taki rasowy współczesny horror z wartką akcją, kilkoma naprawdę mocnymi scenami i mnóstwem nawiązań do zarówno grozowej popkultury jak i… grozowego fandomu. Mamy też troje w zasadzie debiutantów. Każdy pisze w nieco innym stylu, każdy ma swoje wady i zalety, dostaną od nasz szansę, zobaczymy, czy ją wykorzystają. Z nieco starszych tytułów na licencji mamy wznowienie Twierdzy Paula Wilsona i nie wydane wcześniej w Polsce Całopalenie Robera Marasco. Są też względne nowości: klaustrofobiczna i nieoczywista Chata na krańcu świata znanego i nagradzanego Paula Tremblaya i Alicja Christiny Henry będąca wariacją na temat powieści Lewisa Carolla. W tym roku uda się też zapewne wydać dwie powieści innej wschodzącej gwiazdy literatury grozy, czyli Grady’ego Hendrixa. Na pierwszy rzut, już w czerwcu, pójdzie Sprzedaliśmy dusze, na jesieni zapewne My Best Friend Exorcism. Ciągle w pracach redakcyjnych mamy The Abominable Dana Simmonsa, ale przed wakacjami nie ma co na nią liczyć. Z klasyków możemy się spodziewać kolejnego artbooka z opowiadaniem Lovecrafta i rysunkami Francoise’a Barangera – pierwszy z dwóch tomów W górach szaleństwa. Będzie jeszcze jeden klasyk, ale tu jeszcze nie mogę nic zdradzić. Z grubsza tyle. Być może uda się jeszcze w tym roku wydać Battle Royale, być może Let’s Go Play at the Adams, być może kolejną część Obcego, może wskoczy coś jeszcze. Ten rok zapowiada się więc zdecydowanie inaczej niż ubiegły, kiedy mieliśmy prawie same filmowe tytuły.
SD: Jak dla mnie, wszystko brzmi świetnie i mam już ochotę na kilka z tych tytułów, które będę musiał kupić w dniu premiery. Wpadło mi do głowy jeszcze jedno pytanie: Jakie trzy książki poleciłbyś początkującemu czytelnikowi, czy też osobie, która dopiero co odkryła wydawnictwo Vesper. No i jeszcze na koniec dodaj na jakie trzy zapowiedzi Vespera czekasz najbardziej.
BZ: To takie pytanie, które dość często pada na targach. Zdecydowanie nie jest proste, bo początkujący czytelnik horrorów może już mieć na koncie przeczytanych kilkaset powieści innych gatunków i dla niego tzw. próg wejścia w świat literatury grozy może być zdecydowanie wyższy niż w przypadku osób, które jeszcze tego gustu czytelniczego nie mają wyrobionego. Przeważnie w takim przypadku polecam Omena Davida Seltzera. Jest całkiem przyzwoicie napisany, rozpoznawalny, nie epatuje przemocą, nie jest w żadnej mierze wymagający, jeśli chodzi o kontekst, no i ma świetną okładkę, ilustracje i bardzo dobre posłowie. Na początek przygody z grozą i Vesperem w sam raz. Drugą taką powieścią jest Terror Simmonsa – jeśli chodzi o warsztat autora absolutny top, świetnie napisana, ma w zasadzie wszystko, czego potrzebuje dobra literatura. Jedna z moich absolutnie ulubionych vesperowych, i nie tylko, powieści. Dlatego go polecam tym już nieco bardziej zaawansowanym czytelnikom. Jako trzecią proponuję klasykę. Przeważnie polecałem Grabińskiego, ale wydaje mi się, że wydany przez nas ostatnio Upiór opery i ze względu na fenomenalną szatę graficzną, i na bardzo przystępny (jak na klasykę) język, a także wcale nie tak banalną fabułę. To taka książka, która po prostu robi wrażenie. Taki literacki artefakt. Myślę, że mając ją w kolekcji, łatwo złapać vesperowego bakcyla i stać się kolekcjonerem naszych książek. A co do zapowiedzi… najbardziej czekam chyba na dwie cegiełki, które wydamy pewno dopiero w 2021 roku: Lord of Darkness Silverberga i Speaks the Nightbird McCammona, ale Tobie zapewne chodzi o tegoroczne. Ciężki wybór. Nie ukrywam, że najbardziej ekscytuje mnie Dunkel, przeczytałem już pierwszą wersję i to po prostu kawał solidnej literatury, bardzo trudnej, bardzo dołującej, ale zarazem poruszającej. Ze względu na fascynację filmem, nie mogę się też doczekać kolejnej cegły: Battle Royale Takamiego. A trzecia? Hmm… niech będzie Sprzedaliśmy dusze – naprawdę niezła powieść, która w dodatku zostanie przez nas okraszona fantastyczną oprawą graficzną Macieja Kamudy. Po prostu perełka.
SD: Zatem cieszę się, że zadałem to pytanie, wyprzedzając tym sposobem szereg podobnych na najbliższych targach (śmiech). Mam nadzieję, że ten rok będzie jeszcze lepszy, niż poprzedni dla wydawnictwa Vesper. Serdeczne dzięki za interesującą rozmowę.
BZ: Ja również serdecznie dziękuję.
Sebastian Drabik – rocznik 82. Absolwent Wydziału Administracji na lubelskim UMCS. Szerszej publiczności dał się poznać już jakiś czas temu jako autor krótkich opowiadań publikowanych w magazynie Czachopismo i e-zinie Grabarz Polski. Obecnie specjalizuje się w wywiadach i relacjach, a efekty jego pracy publikują magazyny takie jak OkoLica Strachu, Nowa Fantastyka oraz portal Lubimy Czytać. Pasjonuje się kinematografią i kulisami sztuki filmowej, jest zagorzałym czytelnikiem kochającym książki, a ostatnio stał się wielbicielem japońskiego komiksu, mangi.