Eliza Veinard: „mam takie przekonanie, że autorzy to jednak są od pisania, a nie od szczerzenia się za szkłem”

Magdalena Paluch: Dzień dobry, Elizo! Bardzo się cieszę, że możemy sobie porozmawiać o Tobie i Twojej twórczości. W Twoim biogramie przeczytałam, że byłaś bibliotekarką, urzędniczką, sprzątaczką, dziennikarką, dekoratorką wnętrz, redaktorką. I jeszcze Ci było mało, i zostałaś autorką opowieści kryminalnych. Co dało Ci impuls do napisania pierwszej książki?

Eliza Veinard: To chyba nie był impuls. Raczej powolny proces uwalniania się od różnych innych pomysłów, zajęć, zobowiązań. W pewnym momencie zrobiła się przestrzeń na pisanie. Przyszedł czas, że miałam czas na wymyślanie historii i na ich zapisywanie. A nawet na pomyślenie – a nuż ktoś to wyda? Może spróbować? Bo właściwie samo pisanie przewija mi się przez życie od jakichś czterdziestu lat, więc to raczej taka, a nie inna forma, no i wydanie tego, było dla mnie nowe.
Liczyłam, że znajdzie się kilka osób, które będą miały ochotę zanurzyć się w tym melancholijnym prowincjonalnym światku z jego spowolnionym rytmem, szaro-burą rzeczywistością i przeczuciem nieuchronnego końca. Bardzo różnym od dynamicznego, zadyszanego świata, jaki wciska się nam ze wszystkich stron. I dość innym od trochę przesłodzonej wizji Francji, jaką przeważnie serwuje nam literatura popularna. Są czytelnicy, którzy to wyczuli (poczuli) polubili. I to jest super.

MP: Głównym bohaterem Twoich historii jest siedemdziesięcioletni, emerytowany komisarz Serge Olovski. Dlaczego zdecydowałaś się na nieatrakcyjnego, gburowatego, ciekawskiego mężczyznę-samotnika?

EV: Ależ Olovski jest super atrakcyjny! Większość osiemdziesięcio-, siedemdziesięcio-, czy sześćdziesięciolatków jest właśnie taka. Świadomość starości, przemijania, fizyczne niedomagania sprawiają, że od pewnego wieku raczej nie tryskamy humorem, a już na pewno nie szczerzymy uzębienia (nierzadko sztucznego) 24/24. Może przybywa trochę sceptycyzmu, albo nawet cynizmu, ale inteligencji i doświadczenia życiowego z wiekiem przecież nie ubywa, więc taka postać jak Serge bardzo mi pasowała. Jak dla mnie jest super sexy. Zwłaszcza że Olovskiego w jakimś sensie wymusiło miejsce, w którym to wszystko się dzieje.  Te małe wsie i miasteczka zapomniane przez wielkie korporacje i transport publiczny, gdzie możnaby właściwie mieszkać, ale żyć to już raczej ciężko – jaki mógłby być główny bohater? Silna, energiczna kobieta? Dynamiczny, mocny facet? A cóż oni by tam robili w takim La Ferté. Mogliby co najwyżej zwiać stamtąd (energicznie i dynamicznie) po kilku pierwszych rozdziałach. Prowincja wymaga innego rodzaju siły – tej, którą daje beznadzieja i wynikające z niej uspokojenie.
A poza tym, dlaczego nie pisać o ludziach starych? Mam wrażenie, że staruszkowie to grupa społeczna bardzo marginalizowana, a nawet dyskryminowana. Wszyscy to robimy świadomie lub nieświadomie, bo to taka forma ucieczki, spychania w nieświadomość. Przecież MY zawsze musimy być młodzi, aktywni, piękni, itd.

MP: W Twoich opowieściach bohaterowie są bardzo wyraziści. Czy ich wygląd, cechy charakteru, zachowanie stworzyłaś jedynie w swej głowie, czy jednak moglibyśmy spotkać na żywo np. Genevieve Hibou?

EV: To mieszanka ludzi, których spotkałam po drodze, którzy mnie otaczają, którzy kiedyś się przez moje życie przewinęli. Z pewnością zdarza nam się mijać na ulicy różne panie Hibou, czy panów Cousin. Wystarczy przyjrzeć im się uważnie, a ich historie same się piszą

MP: A ile Elizy Veinard jest w bohaterach?

EV: Na pewno sporo. Łatwiej i bardziej wiarygodnie opiszemy emocje znane nam, przeżyte, oswojone. Empatia i wyobraźnia jest od tego, żebyśmy mogli pisać o rzeczach których dotknąć się jeszcze nie udało (czasami na szczęście). Myślę, że autor zawsze, w jakimś sensie, pisze siebie i o sobie. W jakimś sensie – nie dosłownie. Dosłownie to byłoby nudne i szybko by się wypaliło.

MP: Fabułę swoich książek umieściłaś w niewielkiej mieścince, we Francji. Dlaczego Twój wybór padł właśnie na nią?

EV: Prowincja, wsie, małe społeczności to taka soczewka, pod którą wyraźniej widać ludzkie uczucia i zachowania. One są dokładnie takie same jak w Nowym Jorku, Koszalinie czy Paryżu, tylko trudniej je ukryć, zakamuflować pośpiechem, pozorną anonimowością. Mieszkam w takiej mieścinie od dobrych paru lat i tak właściwie to ona jest główną bohaterką tych opowiastek, i to ona narzuca rytm, tempo, nastrój. No i te małe francuskie miasteczka są naprawdę urokliwe i mają swój charakter.  Zależało mi, żeby pokazać nie tę Francję, która pachnie lawendą, cumuje jachty w bretońskich zatokach, albo popija pastis z widokiem na urocze zameczki. Tę pocztówkową Francję, którą widzieliśmy w czasie wakacji. Raczej tę, która o piątej rano wsiada w pociąg, żeby po dwóch godzinach dotrzeć do roboty, do najbliższego sklepu ma jakieś dziesięć lub dwadzieścia kilometrów, a  pola otaczające wieś to raczej buraki lub rzepak, nie winorośl, czy wspomniana wcześniej lawenda.

MP: Dlaczego tak późno zaczęłaś pisać książki?

EV: Chyba wcześniej po prostu nie miałam czasu? Robiłam coś innego, coś innego mnie zajmowało. Teraz jest całkiem dobry moment. Mam za sobą kawał życia, przeżyć, podróży, uczuć, ludzi, którzy się w różny sposób przez mój świat przewinęli. Zostawiali po sobie coś dobrego, pięknego, albo ranili, oszukiwali. Myślę, że to jest bagaż, który przy pisaniu bardzo się przydaje.

MP: Eliza Veinard to pseudonim. Czym się inspirowałaś, wymyślając go?

EV: Pseudonim wziął się głównie ze strachu. Kiedy uświadomiono mi, że w tzw. „dzisiejszych czasach” autor nie dość, że musi promować swoją książkę, to jeszcze powinien promować SIEBIE, wpadłam w przerażenie. No bo jak to siebie? Przerosło mnie to, zwłaszcza że na promocji się nie znam, a to jest przecież bardzo trudna dziedzina, wymagająca wiedzy i umiejętności, których mnie się już trochę nie chce zdobywać. Robi się niezły chaos, jeśli wszyscy zajmują się wszystkim. To wtedy wymyśliłam Elizę Veinard. Pomyślałam, że będzie mi łatwiej, jeśli stanę trochę z boku, oddzielę moje prawdziwe życie od tego książkowego. Teraz już się przyzwyczaiłam i w sumie dobrze nam ze sobą (mnie i Elizie). A słowo veinard można czytać, tak jak się je pisze (ostatecznie można sobie darować to „d” na końcu), więc dla polskiego czytelnika jest łatwe i oznacza kogoś mającego szczęście. Chciałam w ten sposób zakląć rzeczywistość :)))

MP: Rozważałaś męski pseudonim?

EV: Nie. Bałabym się, że gdzieś mi się to rozejdzie, poślizgnę się na jakiejś nieszczerości. I nie chodzi tylko o odmianę czasowników. Być może w widzeniu niektórych zjawisk, w opisie świata są jakieś różnice, które mogłyby zazgrzytać, gdybym udawała faceta.

MP: Jak długo jeszcze będziesz się ukrywać przed swymi czytelnikami?

EV: Ależ ja się wcale nie ukrywam. :))) Eliza Veinard pisze swoje prowincjonalne opowieści, Eliza Veinard chętnie i szczerze rozmawia z czytelnikami i gdyby była taka możliwość, Eliza Veinard chętnie poszłaby na kawę, żeby pogadać z zainteresowanymi osobami. Natomiast przyznaję, że wymuszone covidowym zamknięciem lajfy, filmiki, rozmowy online trochę mi się przejadły. No i mam takie przekonanie, że autorzy to jednak są od pisania, a nie od szczerzenia się za szkłem. Większość (w tym ja) to introwertycy, którzy najlepiej czują się w swoim świecie, sam na sam z klawiaturą. Oczywiście są tacy, którzy znakomicie odnajdują się w świecie mediów, ale ja do nich raczej nie należę. Już to widzę, jak dukam coś do mikrofonu, wiercę się przed kamerką, drapię się po głowie (tak! Robię tak, jak się nad czymś zastanawiam), nos mi błyszczy, pies akurat dostał napadu psiej czujności i szczeka, zagłuszając rozmowę, a do tego wszystkiego coś się zawiesza, obraz nie nadąża za dźwiękiem (albo odwrotnie). Chyba nie warto :)))

MP: Jako bibliotekarka muszę zapytać – jak długo pracowałaś w bibliotece? Właśnie tak sobie pomyślałam, że może spotkałyśmy się kiedyś na żywo, skoro jeszcze kilkanaście lat temu mieszkałaś w moim rodzinnym mieście…

EV: Praca w bibliotece to był krótki epizod, jeszcze podczas studiów i nie trwało to dłużej niż rok. A spotkanie na żywo? Niewykluczone, w Krakowie przecież wszyscy się znają „z Rynku” :)). Chociaż PESEL sugeruje, że gdybyśmy się spotkały, to raczej ustąpiłabyś mi miejsca w tramwaju i to tyle. Wyjechałam z Polski w 2004 roku, domyślam się, że byłaś wtedy bardzo młodą dziewczynką, która na stare baby nie zwracała uwagi.

MP: Dlaczego zamieniłaś Kraków na Paryż?

EV: Wyjazd był dość niespodziewany i związany z pracą mojego męża. Miała to być czteroletnia wielka przygoda, okazja do poznania innego kraju od podszewki. Ale życie pisze swoje scenariusze i przeważnie nie podsyła ich do autoryzacji. Z tych czterech lat zrobiło się już prawie dwadzieścia.

MP: Wrócisz kiedyś do Polski? Tęsknisz czasem?

EV: Tęsknię za rodziną, która jest w Polsce. Brakuje mi przyjaciół. Ale za tym wielkim abstraktem, jakim jest Polska – nie. Mówię (i myślę) po polsku, czytam i piszę po polsku. Nie mam uczucia straty. Codzienne życie, ludzie, kłopoty, przyjaźnie problemy, to wszystko jest przecież takie samo niezależnie od szerokości  i długości geograficznej. Na dodatek jeszcze do niedawna bywałam w Polsce dość często, więc „moja dusza utęskniona” bez problemów przenosiła się „Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych”. A potem wracałam do siebie.
Czy wrócę? Nie wiem? Wiem, że planowanie czegokolwiek na dłużej niż miesiąc do przodu w moim przypadku nie ma sensu. A nawet trochę zabobonnie wystrzegam się takich ekscesów, bo zawsze wtedy wydarza się coś niespodziewanego, co te plany krzyżuje.

MP: Czym się zajmuje Eliza Veinard we Francji?

EV: Niczym szczególnym. Czytam, piszę, zajmuję się psem, domem, ogrodem, czasami coś tam sobie namaluję. Miłą odskocznią są zawsze wizyty dzieci, wnuków, znajomych, kontakt z przyjaciółmi z Polski – takie zwykłe spokojne życie emeryta, który jest przeszczęśliwy, jeśli uda mu się nie wejść w debet pod koniec miesiąca.

MP: Czytasz książki? Masz swoje ulubione tytuły?

EV: Książkowo (i w ogóle jeśli chodzi o sztukę) jestem bardzo poligamiczna. Czytam wszystko jak leci, bez wyboru, bez uprzedzeń i bez kompleksów. Oczywiście potrzeba sięgnięcia po taką a nie inną książkę zmienia się w zależności od nastroju, więc trudno byłoby mi wymienić konkretne tytuły.  Są oczywiście książki, do których chce się wracać, na zasadzie: „Nie mam co czytać. Buuu! A, to może przeczytam sobie jeszcze raz …” i tutaj tytuł. Do takich na pewno należy Simenon, Julien Gracq, Zbigniew Batko – a właściwie jego Z powrotem, czyli fatalne skutki niewłaściwych lektur. Był czas, że wracałam do Herberta, (cytaty z Diuny weszły do rodzinnego języka), do Prousta, Larssona albo Kobo. A kilka lat temu do tych pewniaków dołączył Marcin Wicha i Coetzee… No sama widzisz, jaki bałagan! A jeszcze trzeba by wspomnieć o dziecięcych zachwytach Kiplingiem, Londonem czy trylogią Sienkiewicza, na którym teraz wiesza się psy, a dla mnie to była po prostu przefajna, prościutka przygodówka, bardziej dynamiczna niż mdławy May, czy trochę za bardzo wydumany Verne.

MP: Jak podchodzisz do gatunku, jakim jest horror? Czytasz książki? Oglądasz filmy?

EV: Wiem, że rozmawiam z miłośniczką grozy, ale z horrorów chyba po prostu wyrosłam. Może tylko chwilowo? Nawet Twój ulubiony King trochę mi się przejadł. Owszem, z pasją czytałam jego pierwsze, tłumaczone na polski, książki. Potem, dość szybko nastąpił jakiś przesyt. I w przypadku Kinga bardziej podobały mi się adaptacje filmowe niż książki – a to u mnie rzadkość.
Kilka lat temu sympatycznie poflirtowałam z Yrsą Sigurdardottir, ale nie na tyle, żeby mnie nawróciła na grozę. Mając do wyboru różne książki, raczej nie sięgnę akurat po horror. Może jest to też kwestia mojego wieku – po tych kilkudziesięciu latach czytania szybciej zauważa się sztampowość literatury gatunkowej. A co to za przyjemność czytać książki przewidywalne? No i uodporniliśmy się chyba trochę na grozę, makabrę, przemoc, strach.
Jakoś tak pod koniec lata przyjaciółka przysłała mi książkę. Akurat byłam na literackim głodzie, więc rzuciłam się na nią , przeczytałam z dużym zadowoleniem. Podobało mi się, jak facet pisze – duży dystans, poczucie humoru, ładnie rozrysowane tło obyczajowe – super kryminałek. Skończyłam, podziękowałam koleżance za sympatyczną niespodziankę i dopiero wtedy przeczytałam (na okładce i w recenzjach), że to był znakomity (oczywiście) thriller. Na gwiazdkę dostałam drugą książkę tego autora i jestem bardzo ciekawa, czy tym razem doszukam się emocji „wymaganych” od tego gatunku? Bo sama już nie wiem, czy to przesada w opisach, czy ja taka niewrażliwa się zrobiłam na mroczne tajemnice, poczucie zagrożenia, strach i niepewność, że w ogóle ich tam nie widzę? Autora celowo nie podaję, żeby innym nie psuć przyjemności.

MP: A gdybym Cię poprosiła o napisanie opowiadania grozy, podjęłabyś wyzwanie?

EV: Raczej nie. No chyba, że poparłabyś prośbę jakąś sympatyczną, motywującą zaliczką :)))) A tak poważnie, to jest tylu świetnych polskich autorów grozy, którzy znakomicie sobie radzą, mają wierne grono czytelników, a nawet fanów, że grozowe wprawki starszej pani z prowincji wypadłyby najprawdopodobniej dość blado. Niech już lepiej każdy dłubie w swoim kącie ;-)))

MP: Kiedy pojawią się nowe przygody Serge’a Olovskiego?

EV: Mam nadzieję uporać się z kolejną częścią w ciągu najbliższych miesięcy, o ile znowu jakieś życiowe kataklizmy nie oderwą mnie od pracy. Odpukajmy w niemalowane!

MP: Odpukajmy! A ile tomów o komisarzu planujesz docelowo?

EV: Nie chciałabym ciągnąć tego w nieskończoność. W końcu główny bohater ma siedemdziesiątkę na karku, z czym musi się liczyć autorka. Myślę, że więcej niż pięć/sześć części to byłaby przesada. Znudziłabym się i ja, i czytelnicy, a Olovski przypłaciłby to zawałem albo inną jakąś nieodwracalną przypadłością

MP: O czym marzy Eliza Veinard – autorka?

EV: Żeby czytanie było czynnością oczywistą. Tak zwyczajną i niezbędną do życia, jak jedzenie, czy picie. Żeby papier nie drożał i żeby popczytelnicy popliteratury trochę bardziej odporni byli na formatowanie. Literatura gatunkowa, popularna, brukowa, wagonowa – jak zwał, tak zwał – wcale nie musi być zła, ograniczona, uproszczona do bólu. I na szczęście taka nie jest (chociaż bywa). Problemy zaczynają się, gdy czytelnicy są niechętni łamaniu algorytmu, a autorzy się temu poddają, żeby zdobyć ich przychylność. Wtedy zaczyna się błędne koło i zalew sieczką, którą śmiało mógłby napisać komputer z dobrym programem. A Eliza Veinard marzy, żeby ludzie czytali dużo i coraz więcej, wtedy, jest nadzieja, to zjawisko będzie stopniowo zanikało

MP: Elizo, bardzo dziękuję Ci za rozmowę i mam nadzieję – do szybkiego zobaczenia!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *