W dzieciństwie, w zasadzie każdego roku, spędzałam jakiś okres wakacji na wsi (czasem kilka dni, czasem tygodni). Nie u dziadków, ale w dziadków domu. Tata mojego taty, jakieś 40 lat temu z okładem, postanowił nabyć kawałek ziemi, daleko poza miastem, i zbudować na nim rodzinny, sezonowy dom wypoczynkowy, a także zasadzić drzewa, czego efektem był mały sad owocowy, oraz różne warzywka i owoce. Ten kawał terenu nazywał pieszczotliwie ranczem – na wzór amerykańskich gospodarstw rolnych, tyle że nie było tu hodowli zwierząt.
W każdym razie było to miejsce, gdzie do najbliższego sąsiada szło się jakiś kilometr, główna ulica była bez asfaltu, z dziurami, w których robiły się kałuże podczas deszczu, sama działka natomiast otoczona była z trzech stron polami zboża, a z jednej dodatkowo lasem – tyle że kawałek dalej. Po drodze do lasu znajdowało się niewielkie źródełko (które z czasem wyschło) z wszelakimi żyjątkami i generalnie było tam dużo zieleni, ciszy i pachnące świeżością powietrze. Najbardziej nie lubiłam tego odludzia nocą (a zwłaszcza pewnego letniego wieczora, kiedy obejrzałam jeden z odcinków Archiwum X), a i za dnia, mimo że cały teren był ogrodzony, babcia zawsze ostrzegała mnie przed obcymi ludźmi, którzy czasem (ale jednak!) pojawiali się przy bramie.
I to właśnie tam, na tej wsi, doświadczałam rzeczy dobrych (obcowanie z przyrodą, pełna beztroska, picie mleka prosto od krowy i takie poczucie… wolności), ale też przytrafiły się rzeczy złe (przeżyłam tu chyba najgorszą burzę ever, a kilka lat później miałam dość poważny wypadek). I właśnie to moje wspomnienie wsi z lat dziecięcych zostało przywołane podczas lektury najnowszej powieści Agnieszki Kuchmister W korzeniach wierzb.
Autorka zabiera nas do Złej Wsi – niewielkiej wioski na Dolnym Śląsku, której najlepszym przyjacielem jest mroczny las, a opowieść o niej, o swej rodzinie i sąsiadach snuje nastoletnia Lala. Jest to opowieść pozornie beztroska – ot, wspomnienie dzieciństwa z jego pierwszymi przyjaźniami czy zauroczeniami i tęsknotą za starszą siostrą, Gienią, która wyjechała do miasta zdobyć wykształcenie. Ale jest też matka, obecna tylko fizycznie, która wzbudza strach w bohaterce; ojciec, którego codziennym kompanem jest flaszka wódki; trup młodej kobiety czy mieszkająca w dziupli dziewczynka Szejma, która zna mroczne tajemnice lasu otaczającego wieś…
Agnieszka Kuchmister prowadzi czytelnika przez fabułę książki niespiesznie, trzymając go mocno za rękę i klatka po klatce, pokazując kolejne obrazy tej magicznej historii. Znajdziemy tu szczyptę fantastyki, odrobinę niesamowitości, przyzwoitą dawkę nieoczywistej grozy, śledztwo kryminalne, a nawet romans. Ta wielogatunkowość sprawia, że powieść tę każdy może odbierać indywidualnie, natomiast to co się nie zmieni podczas czytania, to niepokojąca, gęsta, lepka atmosfera. Znacie to uczucie, kiedy podskórnie wiecie, że coś się kroi, że będzie jakieś tąpnięcie, ale autor Wam mydli oczy, że przecież wszystko jest pięknie- ładnie, a potem BUM! Niby się tego tąpnięcia spodziewaliście, ale… No właśnie! I takie momenty W korzeniach wierzb znajdziecie. Prawdę mówię.
Gdybym miała porównać powieść Agnieszki Kuchmister do tych tytułów, które znam i lubię, to chyba przytuliłabym ją do książek Anny Musiałowicz czy Joanny Łańcuckiej. Słowiańskość, folklor, realizm magiczny i wspomnienia. Dużo wspomnień, które wyzwoli w każdym z Was podczas lektury. To właśnie cechy charakterystyczne W korzeniach wierzb – jednej z piękniejszych opowieści, które czytałam.
Z przyjemnością polecam!