Anna Musiałowicz: „[…]przy każdej z moich powieści słyszałam, że nie piszę stricte horroru, choć grozy w żadnej nie brak”

Magdalena Paluch: Aniu, na początku kwietnia ukazała się Twoja najnowsza powieść Po zbutwiałych schodach. To już 4 książka, którą oddałaś czytelnikom do rąk. Jest duma?

zdj. Rafał Krówka

Anna Musiałowicz: Jest i duma, i ulga – bo oczekiwanie na nią się przedłużało – i obawa, jak książka zostanie przyjęta. Tych emocji jest cały wachlarz, jak zresztą za każdym razem po premierze. Teraz, kiedy oddaję moją powieść w ręce czytelników, nie mam już nad nią żadnej kontroli. To od nich zależą jej dalsze losy. Mogę mieć tylko nadzieję, że wizyta u Ciesiółki będzie dla nich wartym przeżycia doświadczeniem.

MP: Każda z Twoich historii jest inna, a mimo to bardzo podobna, bo traktuje o ludziach. O relacjach między nimi, o lękach… Powiedz mi, jak Anna Musiałowicz wpada na swoje historie? 

AM: Może zabrzmi to jak banał, ale często mam wrażenie, że to nie ja wpadam na historię, ale to historia wpada na mnie. Kiedy zaczynam pisać, okazuje się,  że opowieść tak naprawdę siedziała we mnie od dawna, musiało tylko zdarzyć się coś, co sprawiło, że zaczęła się dopominać o spisanie. W przypadku Diabła… była to sprzedaż domu moich dziadków, Kuklany las zainicjowało zdanie wypowiedziane przez mojego syna… Mogłabym wymieniać dalej. Natomiast zaryzykowałabym stwierdzenie, że problemy poruszone w moich książkach są uniwersalne. Wynikają z samego faktu bycia człowiekiem. Może sposób ich przedstawienia jest specyficzny, może rzucam światło na detale, które dostrzega się rzadziej, może wgryzam się w warstwy, które pobudzają czytelnika do innej niż zazwyczaj refleksji. Natomiast zawsze przy takiej okazji mam ochotę wypowiadać zdanie Shauna Tana „Opowiadamy sobie ciągle tę samą historię, zmieniając tylko czasem jakiś szczegół”. Zatem mogłabym powiedzieć, że fabuły moich tekstów istnieją od zawsze. Ja jedynie nadaję im kształt i formę.

MP: Ładnie powiedziane. I ma to sens, jeśli się nad tymi słowami spokojnie zastanowić. Pierwsze zdania Twojej powieści brzmią tak, jakbyś opisywała nieatrakcyjną kobietę, kobietę po przejściach… Czy właśnie w taki sposób odbierasz stare budynki? Próbujesz nadać im ludzkie cechy? 

AM: Zazwyczaj staram się mówić z sensem. Wychodzi różnie 😉
Ale wracając do pytania: widząc stare budynki, wyobrażam sobie, co mogło się wydarzyć, że zostały doprowadzone do takiego a nie innego stanu. Myślę o ludziach, którzy tworzyli tu swoje małe światy, którzy rodzili się, umierali, wprowadzali i wyprowadzali. I dalej: myślę o zapachach, którymi przesiąkał ten budynek: rosołem w niedzielę, spalonym plackiem, goździkami czy tulipanami w Dzień Kobiet. Myślę o zatartych śladach: błota na posadzce, krwi ze zdartych dziecięcych kolan czy plamie po rozlanej brudnej wodzie. Myślę o odgłosach: buczeniu rur, trzaskaniu drzwi czy melodii nuconej przez sąsiada z góry podczas kąpieli. O tych wszystkich szczegółach, które nadają miejscu wyjątkowy charakter, a może raczej… duszę. A potem zastanawiam się, dlaczego ktoś postanowił opuścić swój dom zamiast o niego zadbać. Jakie okoliczności wymusiły na lokatorach decyzje o wyprowadzce. Porusza mnie to, że budynek, który tętnił życiem, zostaje porzucony, niszczeje i umiera… Tu już łatwo o skojarzenie z człowiekiem. Kiedy zaczynałam pisać Po zbutwiałych schodach (pierwotnie tytuł miał brzmieć po prostu Kamienica, ale fraza ze schodami wciąż do mnie wracała i nie pozwalała się ignorować) wróciłam do dziecięcych skojarzeń. Na rysunkach niekiedy okna domu przedstawiało się jako jego oczy, a drzwi jako usta. I gdy wyobrażałam sobie kamienicę i – zapomnianą zupełnie jak budynek – żonę Ciesiółki, zaczęły zlewać mi się w jedno.

MP: Z tą „twarzą” domów to prawda. W mojej okolicy jest taki jeden, że gdy spojrzysz na niego pod odpowiednim kątem wygląda, jakby patrzył na ciebie z ukosa z „ustami” rozwartymi do krzyku 🙂
Jednym z Twoich hobby jest urbexowanie, czy podczas eksplorowania starych budynków czy pozostałości po nich, natrafiłaś na kamienicę – bohaterkę powieści? 

AM: Musisz mnie kiedyś tam zabrać. Ciekawe, czy znajdę przyczynę, dlaczego ten budynek krzyczy.
Tak naprawdę na Ciesiółkową kamienicę złożyły się trzy budynki. Na jeden – nie tyle kamienicę, co opuszczony, zdewastowany dworek – natrafiłam zupełnie przypadkiem, przy okazji wizyty związanej z moją ówczesną pracą zawodową. Od ulicy, zresztą całkiem ruchliwej, zasłaniały go gęste chaszcze. Naprawdę mogłabyś stać tuż obok i nie dostrzegłabyś go. A że osoba, z którą wówczas rozmawiałam, wiedziała o moim upodobaniu do ruin, zaprowadziła mnie tam przez prywatne podwórko. Dziś prawdopodobnie miałabym problem z trafieniem do tego miejsca. Drugiemu budynkowi kamienica Ciesiółki zawdzięcza elewację: kolor tynku, spękania, odpadające zdobienia. Ostatnio byłam w pobliżu i okazało się, że z kwiatowych ornamentów nie zachowało się już nic… Najważniejszy jest zaś trzeci budynek – ten, w którym chodziłam po zbutwiałych schodach, w którym ocierałam się o wilgotne ściany i obawiałam, czy sufit nie spadnie mi na głowę. Klimatu tego miejsca nie mogłabym zapomnieć. To tam narodziła się powieść. Chcąc być zupełnie szczerą, muszę dodać, że pewne szczegóły dotyczące wyglądu Ciesiółkowych włości pożyczyłam również z innych obiektów: drabinoschody znajdowały się dosłownie vis a vis kamienicy ze zbutwiałymi schodami, układ pierwszego piętra również skopiowałam z innego budynku (nawet rozrysowałam sobie dokładny plan na kartce, żeby mieć pewność, że architektonicznie wszystko pasuje), zamalowana farbą olejną skrzynka na listy czy wyblakła lista lokatorów także istnieją (albo może dziś powinnam powiedzieć: istniały), a o wizytówce na drzwiach mieszkania numer cztery mam nadzieję jeszcze kiedyś szerzej opowiedzieć.

MP: Mówiąc „szerzej opowiedzieć”, masz na myśli odrębną historię? 

AM: Dla każdego przedmiotu mogłabym napisać historię, nawet jeśli ktoś inny zrobił już to wcześniej. A co do wizytówki – może nie tylko o niej opowiem, ale i uda mi się ją pokazać.

MP: Teraz to zaintrygowałaś…
Po zbutwiałych schodach to smutna opowieść. Czytelnik wchodząc po stopniach, natrafia na prywatne tragedie mieszkańców kamienicy. Nie jest to optymistyczna książka, a jednak atmosfera, którą w niej stworzyłaś, pochłania. Jak Ty to robisz? 

AM: Mogłabym odpowiedzieć pytaniem na pytanie: co takiego w Tobie tkwi, że kusi Cię, by wchodzić po tych schodach?
Staram się pisać tak, bym sama chciała to przeczytać. Czasem potrafię zawiesić się na kilka dni przy jednym akapicie, bo nie brzmi w sposób, który mi wydaje się odpowiedni. I wrócę do tego, co mówiłyśmy wcześniej: opowiadam o ludziach. A w nich zawsze znajdzie się coś interesującego, zwłaszcza jeśli trzeba obrać ich z kilku warstw i dotrzeć do tego, co znajduje się głęboko w ich wnętrzu, co sprawia, że zachowują się w określony sposób, co ich motywuje do działania czy każe im zamykać oczy na pewne sprawy.
Schopenhauer twierdził, że rzeczy niezwykłe należy wyrażać przy pomocy prostych słów. Staram się tak robić. I staram się również pisać o rzeczach zwykłych, codziennych, prostych tak, by stawały się niezwykłe. Może pozwalam czytelnikom odnaleźć na kartach mojej książki to, czego brakuje w zwyczajnym życiu.
Właściwie mam ochotę przekornie stwierdzić, że Po zbutwiałych schodach to książka bardzo optymistyczna. Przecież każdy z bohaterów otrzymuje to, na co zasługuje. A jeśli nawet nie jest to opisane wprost, to pozostawiam czytelnikowi przestrzeń, by mógł to sobie wyobrazić. A fantazji można łatwo dać się pochłonąć.

MP: Czy historie opowiedziane przez Ciebie w powieści od początku do końca były tymi samymi, które otrzymaliśmy? Czy jednak zmieniały się w miarę opowiadania?

AM: Tym razem bohaterowie okazali się całkiem zdyscyplinowani. Nawet niesforni Kwiatkowscy starali się trzymać planu. Szarapatowa czasem chciała uciekać z wyznaczonej jej roli, musiałam ją naprowadzać na odpowiednie tory – albo raczej wsadzić do samolotu – dlatego część poświęcona fryzjerce jest najdłuższa. Ale czego innego można by  się spodziewać po tej temperamentnej kobiecie? Przeznaczenia jednak nie oszukała.
Oczywiście dokonywałam pewnych zmian w trakcie pisania, bohaterowie czasem podpowiadali mi pewne kwestie, ale w większości dogadywaliśmy się co do tego, jak fabuła ma wyglądać. Już kiedyś wspominałam, że pisałam tę książkę w dość niefortunnych warunkach, musiałam wręcz wyrywać czas na to, by usiąść przed komputerem – jestem przekonana, że tamte okoliczności staną się motywem jakiegoś mojego tekstu, więc nie spoleruję – zatem skupienie, dyscyplina i jasno określony plan były warunkiem tego, by ta powieść w ogóle powstała.

MP: W tej powieści zdecydowanie robisz krok w bok od horroru, mimo że sama atmosfera, mówiąc kolokwialnie, „robi robotę”. Czy to oznacza, że wciąż szukasz swojej pisarskiej ścieżki? 

AM: Ten krok w bok zrobiłam już w Śniegu jeszcze czystym, zresztą jeśli się cofnąć pamięcią, przy każdej z moich powieści słyszałam, że nie piszę stricte horroru, choć grozy w żadnej nie brak. Nie upieram się, żeby zamykać się w gatunkowej szufladce, wręcz przeciwnie. Myślę, że proces poszukiwania będzie trwał tak długo, jak długo będę tworzyć. I nie tyle jest to proces poszukiwania pisarskiej ścieżki, co odpowiedniej formy, by wyrazić to, co chcę przekazać czytelnikowi. Każda historia musi zostać opowiedziana we właściwy sposób, i tyczy się to zarówno rodzaju narracji, jak i „melodii” zdań, czy też języka, którego używam. Mogłabym wymieniać tu kolejne elementy, które składają się na klimat książki.
Jeśli pewnego dnia uznam, że ja już doskonale wiem, jak pisać, będzie to moment, w którym powinnam przestać to robić. Bo okaże się, że mój umysł jest zamknięty, że przestałam się uczyć, że nie jestem już twórcza, a pisanie to jedynie mechaniczna czynność. To byłoby smutne.

MP: Kogo w Twojej powieści reprezentuje Ciesiółka? Czy miał swój pierwowzór?

AM: Ciesiółka jest samotnym staruszkiem. Żyjemy w społeczeństwie starzejącym się, seniorów przybywa, młodszych z różnych względów ubywa (nasze i młodsze pokolenia coraz częściej szukają szczęścia z dala od swoich korzeni, dzieci rodzi się mniej – tu można by dać wykład o demografii, ale oszczędzę Czytelników tego wywiadu ;)), więc jego sytuacja nie jest w dzisiejszych czasach sytuacją wyjątkową. Oczywiście szczególne jest jego miejsce zamieszkania, ale nie pewna alienacja, nieporadność czy frustracja. Raczej wątpię, by czytelnicy uznali go za miłego, starszego pana; bywa irytujący. Oczywiście da się go lubić, zwłaszcza jeśli poznajemy go z perspektywy ścian, które opowiadają o jego młodości, gdy zatęchły zapach lokalu numer 4 rozwiewa się pod wpływem wspomnień. Myślę, że każdy z nas miał okazję znać – choćby z widzenia – takiego Ciesiółkę.
Ten z kamienicy nie miał swojego jedynego  pierwowzoru, choć starałam się, by na czytelnikach wywierał podobne wrażenie, jakie niegdyś na mnie jeden staruszek, którego poznałam na mojej zawodowej ścieżce. Ale tamten był dużo starszy od Ciesiółki, miał zadbane mieszkanie, rodzinę, tylko jego sposób bycia niekiedy drażnił. Rozmawiałam z nim może dwie minuty, więc  w żaden sposób nie mogłabym go  z Ciesiółką „zespolić”. Ale gdy ktokolwiek pyta mnie o pierwowzór tej postaci, to moje myśli uciekają do tamtego pana.

MP: Kiedy zaczynałyśmy nasz wywiad, powieść Po zbutwiałych schodach była tuż po premierze. Dziś ma już grono zwolenników, pozytywne recenzje. Oddychasz z ulgą? 

AM: Poniekąd tak, choć nie należę do osób, które teraz usiądą, uznają „no to mi wyszło” i stwierdzą, że mogą odpocząć. W momencie, kiedy piszę te słowa, minęło półtora miesiąca od premiery i wiem, że nadal wielu czytelników ma lekturę Po zbutwiałych schodach przed sobą. Jeszcze wszystko może się zdarzyć. Na tę chwilę jestem bardzo pozytywnie zaskoczona odbiorem, zwłaszcza stwierdzeniami niektórych, że to najlepsza rzecz, która wyszła spod mojego pióra. Być może to, o czym wspominałam Ci wcześniej, czyli warunki, w których ją pisałam i potem opóźniający się proces wydawniczy sprawiły, że mimo mojej całej sympatii do lokatorów kamienicy, nie pokochałam tej powieści tak, jak poprzednich czy… kolejnych. Wymagała dużo więcej samozaparcia, wysiłku, którego nikt pomiędzy stronami nie zauważy. A może właśnie pokochałam ją bardziej, ale lęk o jej losy sprawił, że musiałam nabrać większego dystansu i wygasiłam entuzjazm, generując czarnowidztwo. Na szczęście czytelnicy zareagowali przychylnie na tę książkę, co dziś jest motorem napędowym dalszego działania, zachętą, by szlifować swój warsztat pisarski i rozwijać historie, które tworzą się w mojej głowie. Chciałabym, by każda kolejna powieść była lepsza od poprzedniej, więc mimo że odczuwam ulgę, znów nakładam na siebie presję. Ten typ tak ma 😉 . Jednak przede wszystkim dziś pozwalam sobie cieszyć się z każdej pozytywnej opinii i z tego, że stali czytelniczy wciąż przy mnie trwają, a dzięki  Schodom wyraźnie widzę, że zyskuję nowych. Nawet te zbutwiałe potrafią doprowadzić do pięknych miejsc.

MP: Aniu, Ty w ogóle masz szczęście do Czytelników. Bo nie tylko „czyta się” najnowsza powieść, ale i pozostałe wciąż zyskują swoich fanów. To bardzo dobry prognostyk na przyszłość 🙂 

AM: Bez czytelników byłabym nikim jako pisarka. Faktycznie, zwłaszcza jeśli mowa o ludziach, z którymi mam możliwość porozmawiania na spotkaniach autorskich, w Internecie czy w innych okolicznościach, mogę stwierdzić, że mam szczęście. Lubię kontakt z nimi, lubię dowiadywać się, jak reagują na moje książki, co w nich odnajdują, bo – jak już wielokrotnie powtarzałam – każdy czytelnik ze względu na cechy osobowości i przez pryzmat swoich doświadczeń pisze moją książkę na nowo. Oczywiście w świecie idealnym wszyscy tylko i wyłącznie chwalą moje książki, żebym mogła unosić się w obłokach ;), jednak stąpam twardo po ziemi i cenię też krytyczne opinie, bo dzięki nim najwięcej się uczę. I absolutnie nie chodzi o to, by pisać pod publiczkę i dokładnie tak, jak chcą tego inni, ale by zwrócić uwagę na to, co po prostu można zrobić lepiej.
Ci, z którymi mam jakikolwiek kontakt, to niewielki procent wszystkich osób, które czytały moje powieści. Przyznam Ci się, że wciąż reaguję jak debiutant: niedowierzam i cieszę się jak dziecko, gdy widzę moją książkę przypadkiem, w rękach nieznanej mi osoby. I choć tego nie robię, mam ochotę podejść i zapytać „I jak, podoba się?”. Kilka lat temu w rozmowie z Tobą powiedziałam, że pisanie początkowo miało być tylko przygodą. Wciąż bywam zadziwiona tym, co się wydarzyło i w jakim miejscu jestem na mojej pisarskiej ścieżce. A wszystko to stało się dzięki ludziom, do których trafiła moja twórczość. Powtórzę: bez czytelników byłabym nikim jako pisarka.

MP: To ja mam wielką nadzieję, że liczba czytelników będzie wzrastać i że przyjdzie taki dzień, że będziesz mogła w rubryce zawód wpisać „pisarka”. No właśnie, chciałabyś zostać pełnoetatową pisarką? Utrzymywać się wyłącznie z pisania książek. 

AM: Pisarką jestem już dziś, mimo że zarabiam za mało, by się z tego utrzymać. Obecnie, mając wentyl bezpieczeństwa w postaci pracy na etacie, nie muszę się martwić tym, czy uzyskane za książkę tantiemy wystarczą na zaspokojenie moich potrzeb. Na tym etapie pisanie jest wyborem, nie koniecznością. Rynek wydawniczy bywa kapryśny i – przynajmniej obecnie – nie jestem gotowa podjąć ryzyka i postawić wszystkiego na jedną kartę. Ale faktycznie moim marzeniem jest, by pewnego dnia móc zarabiać jedynie na działalności literackiej.

MP: To trzymam kciuki, by to marzenie się spełniło 🙂

Jest jeszcze projekt Anushka&Betushka, gdzie zamiast słowami, możesz wyrażać siebie obrazem. Gdybyś mogła przypomnieć Grozolubnym, co to za inicjatywa i kiedy powstała oraz na jakim jest obecnie etapie. 

AM: Jeśli zajrzysz na nasz fanpage https://www.facebook.com/AnushkaBetushka, przeczytasz, że to projekt dwóch niespokojnych duchów, które spotykając się w połowie drogi, razem przekuwają wizje w działanie, a konkretniej: w obrazy, które malują na ubraniach. W telegraficznym skrócie: nadajemy odzieży drugie życie. Pomysłodawczynią projektu jest Betushka, czyli Beata Maria Chajnowska. Znamy się od dziecka, obydwie zajmowałyśmy się sztuką plastyczną w różnych formach (mi bliższy był rysunek, zdarzyło mi się też projektować suknie czy torebki, do pędzla musiałam się przyzwyczaić). W czasach pandemii covid, w momencie najbardziej rygorystycznych zakazów, okazało się, że mamy ciut więcej czasu i zaczęłyśmy tworzyć razem. Ważna dla nas jest troska o środowisko – malujemy przede wszystkim na używanych rzeczach, które znajdujemy w lumpeksach albo dostajemy od znajomych. Mamy za sobą wiele wystaw i pokazów, z zaprzyjaźnionymi fotografami organizowałyśmy sesje zdjęciowe. Cieszy nas, że grono osób, dla których jesteśmy inspiracją, systematycznie się powiększa. Dziewczyny, które prezentowały się na naszych pokazach jako modelki, dziś same chwytają za pędzel i przerabiają ubrania, ponadto pojawiają się propozycje współpracy zupełnie innej niż dotychczas. Eva Eris podjęła się stworzenia komiksu inspirowanego naszą sztuką, Betushka prężnie działa, by nasze stroje pojawiły się na pokazie tańca, ja natomiast uchylę rąbka tajemnicy: Studio Grozy planuje wykorzystać nasze stroje, ale kiedy i do czego – to już niech zdradzi Jarek Klonowski z ekipą.

MP: Aniu, piszesz, malujesz, pracujesz na etacie. Kiedy masz czas na odpoczynek? 

AM: Szczerze mówiąc, ja chyba nie potrafię odpoczywać. Nawet urlopy spędzam aktywnie, ciągle mnie gdzieś nosi. Od pracy zawodowej odpoczywam, pisząc i malując, od pisania i malowania odpoczywam, podróżując. I przyznam Ci się, że dopiero niedawno – odkąd mam nowego domownika – odkryłam, że mogę po prostu leżeć, nie robić nic i jedynie słuchać, jak kot mruczy mi do ucha.

MP: Bo prawda jest, taka, że kiedy kot się na Tobie położy, to po prostu nie wolno się ruszać 😉
Po zbutwiałych schodach się czyta, a co się pisze? 

AM: Coś się już napisało i czeka na wydanie, coś się pisze. Za dużo nie chcę zdradzać w tym momencie. W każdym razie ptaszki ćwierkają, że Po zbutwiałych schodach to nie jedyna  moja książka, którą Czytelnicy będą mieli okazję przeczytać w tym roku.

MP: Ooo, to czekam z przyjemnością 🙂
Aniu, kończąc naszą interesującą rozmowę, zapytam, czego mogę Ci dziś życzyć? 

AM: Najprościej: wszystkiego najlepszego 🙂

MP: Zatem Aniu – wszystkiego najlepszego! Bardzo dziękuję za rozmowę i do szybkiego zobaczenia 🙂


Anna Musiałowicz – z wykształcenia pedagożka-resocjalizatorka. Z natury włóczykij. jest współtwórczynią projektu Anushka&Betushka zajmującego się malowaniem na odzieży. W chwilach wolnych nawiedza zamki, grywa w szachy. Ma milion pomysłów na sekundę i  przekuwa je w działanie.
Debiutowała w 2016 roku i od tego czasu opublikowała kilkadziesiąt opowiadań w antologiach, czasopismach i podręcznikach RPG. Jest autorką powieści Diabeł zza okna (nominacja do nagrody KSIĄŻKA ROKU 2020 w plebiscycie portalu lubimyczytac.pl), Kuklany las (wyróżnienie w plebiscycie Brakująca Litera na Polską Książkę Roku), Śnieg jeszcze czysty oraz Po zbutwiałych schodach.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *