„Paradoks” (przedpremierowo), Artur Urbanowicz

Trzydzieści lat temu, w kwietniu, premierę miał serial, który zachwycił odbiorcę swym niesamowitym klimatem, genialną muzyką i interesującymi bohaterami. Podejrzewam, że każdy, kto wtedy go oglądał, do czarnej, mocnej kawy zajadał ciastko z wiśnią, a o Dale’u Cooperze opowiadano sobie podczas przerw w pracy, w szkole czy w trakcie spotkań towarzyskich. W 1990 roku miałam 7 lat i dla mnie większym przeżyciem było to, że po wakacjach pójdę do szkoły i zostanę pełnoprawną pierwszoklasistką klasy sportowej, natomiast doskonale pamiętam napis na jednym z bloków mojego osiedla: „Kto zabił Laurę Palmer?”. Ostatecznie dowiedziałam się tego, będąc na ostatnim roku studiów i stając się miłośniczką serialu Miasteczko Twin Peaks.

Pewnie się zastanawiacie, co wspólnego ma ten kultowy serial z czwartą już powieścią Urbanowicza? W zasadzie niewiele, ale czytając Paradoks napotkałam na kilka elementów, które automatycznie skojarzyły mi się właśnie z Miasteczkiem Twin Peaks.

Opis:
Maks Okrągły „Square” to najlepszy student matematyki na wydziale i chorobliwy perfekcjonista. Jego umysł, przesiąknięty królową nauk, przestawił się na skrajną efektywność – chłopak uczy się szybciej, robi więcej i osiąga lepsze wyniki niż rówieśnicy. Sytuacja ta ma jednak swoją ciemną stronę – Maks podświadomie gardzi innymi ludźmi i traktuje ich z góry. Paradoksalnie jednak najbardziej gardzi… samym sobą – zwłaszcza kiedy popełnia błąd, który jego zdaniem mu nie przystoi, i czuje z tego powodu potężną złość. Czasem przybiera to ekstremalne formy – Maks wymierza sobie coraz dotkliwsze kary poprzez samookaleczanie i dręczą go paranoiczne myśli przeplatane z przerażającymi wizjami, między innymi, że prześladuje go jego sobowtór, który go nienawidzi i chce go zabić. Nie wie jednak, że prawdziwy koszmar dopiero nadchodzi i na własnej skórze przekona się o dosłowności porzekadła „Lepsze jest wrogiem dobrego”. Czy sobowtór Maksa, uosobienie jego obsesji dążenia do doskonałości, naprawdę przestał być jedynie majakiem udręczonego umysłu?

Paradoks jest powieścią, do której trudno mieć zastrzeżenia. Zaskoczyć może objętość, ale myślę, że to już jest kwestią indywidualną każdego czytelnika. Jeden woli, kiedy książka jest opasłym tomiskiem, a inny podda się na sam widok. Oby tych drugich było jak najmniej, bo kiedy już pochłonie Cię opowiadana przez Urbanowicza historia, ilość stron przestaje mieć znaczenie. Tak. Paradoks mocno wciąga. Myślę, że mocniej od Inkuba, mimo że dużo w nim matematyki (a ja zdecydowanie mam duszę humanistyczną).

Podoba mi się humor zawarty w powieści. Do tej pory jakoś nie było mi z nim po drodze, podczas czytania poprzednich książek autora, a tu jakoś tak wszystko ładnie pasowało: i narracja, i dialogi, i humor. Ogólnie widać progres w warsztacie pisarskim Urbanowicza, a to wbrew pozorom nie taka częsta cecha. Cieszy fakt, że autor podchodzi do pisania każdej swej książki z wielką starannością, a tym samym – z szacunkiem do czytelnika.

Główny bohater Paradoksu, Maks, to bohater nietypowy, potrafiący tak mnie wkurzyć, że nawet sobie sprawy nie zdajecie, ale… pomimo tego, polubiłam go. Może dlatego, że jest taki jak Ty czy ja. Ma swoje wady, bywa irytujący i przemądrzały. Jednak dzięki temu jest prawdziwy, ludzki. Działa po swojemu, nie dba o to kto i co o nim sądzi. To dupek, ale szczery i na swój sposób oryginalny. Postać, o której czytelnik szybko nie zapomni.

Jeśli zastanawiacie się nadal, jakim cudem skojarzyłam Paradoks z Miasteczkiem Twin Peaks, powiem Wam tylko dwie rzeczy: sobowtór i czerwień. Mam nadzieję, że ci, co kojarzą serial, zrozumieją mnie. Każdy z nas ma prawo do własnych skojarzeń i indywidualnego odbioru powieści. Ja Wam powiedziałam o swoim 🙂

Najnowsza powieść Artura Urbanowicza, której premiera już za miesiąc, to miks wartkiej, wciągającej fabuły, niesamowitości, wzruszeń i przyjemnego humoru.

Bardzo polecam!

Kazimierz Kyrcz Jr: „dla twórcy nie ma chyba nic bardziej zabójczego, niż popadanie w schematy”

Magdalena Paluch: Kazku, bardzo się cieszę, że zgodziłeś się na tę rozmowę. Zwłaszcza że okazji nie brakuje, bo po pierwsze niedawno miała premierę Twoja najnowsza powieść Kobiety, które nienawidzą, a po drugie niedawno obchodziłeś okrągłe urodziny. Czy możesz powiedzieć, że na tym etapie swojego życia czujesz się spełniony jako pisarz?

zdj. Marcin Halerz

Kazimierz Kyrcz Jr: Spełniony, a i owszem, ale nie przepełniony… Pierwszy raz w życiu zdarza mi się sytuacja, że wydawca nie tylko podpisuje ze mną umowy na kilka książek, ale i dopomina się o nie… Rzecz jasna to nie wydawca jest najważniejszy, lecz czytelnicy. Przyznam szczerze, że trochę mnie przeraża świadomość, że tylu ludzi czeka na powieści, które napiszę. Staram się jednak nie dać sparaliżować lękowi przed tym, czy sprostam oczekiwaniom. To może dziwne, ale wierzę, że czytelnicy docenią to, że się nie oszczędzam.

MP: Widząc jak dużą masz rzeszę fanów, myślę, że doceniają to, w jaki sposób piszesz i o czym piszesz. Ale wróćmy do początków – kiedy poczułeś, że tak na poważnie ciągnie Cię do słowa pisanego? Kiedy napisałeś swój pierwszy tekst, którym chciałeś się podzielić z resztą świata?

KKJ: Wiesz, to było bardzo wcześnie, w czasach, kiedy absolutnie nie miałem nic, albo prawie nic, do powiedzenia. Byłem zakochany w Republice, chciałem pisać coś podobnego do Grzegorza Ciechowskiego, ale byłem dzieckiem, które nie tyle chciało się podzielić czymś z resztą świata, co ten świat poznać i zrozumieć.

MP: Czy teraz, już jako dorosły mężczyzna, udało Ci się choć trochę poznać i zrozumieć ten świat? Czy jednak – skoro wciąż piszesz dla nas, Twoich Czytelników – nadal ten świat jest dla Ciebie zbyt mało znany?

KKJ: Trochę odwrócę to pytanie. Coraz częściej mam wrażenie, że znam nasz świat zbyt dobrze… Choć nie oznacza to, że go rozumiem. Mnóstwo rzeczy, w tym wiele relacji międzyludzkich, wydaje mi się sztucznych, opartych na kłamstwie. To kłamstwo jest wielopiętrowe: okłamujemy samych siebie, okłamujemy się wzajemnie, dajemy się okłamywać, bo tak jest nam wygodniej.

MP: Zrobiło nam się poważnie, więc wróćmy do Twoich książek. Ostatnie trzy powieści to kryminały, ale nie od tego gatunku rozpocząłeś swą przygodę z pisaniem. Jeśli dobrze pamiętam, Twoim debiutem był zbiór opowiadań grozy Piknik w piekle, napisany wspólnie z Dawidem Kainem. Czy mógłbyś na chwilę cofnąć się w czasie i opowiedzieć, jak doszło do współpracy z Dawidem i dlaczego akurat postawiłeś na opowiadania grozy, a nie na przykład kryminalne czy fantastyczne?

KKJ: Tak Bogiem a prawdą, moja Podwójna pętla też była kryminałem, w którym znalazła się raptem jedna scena z grozowego podwórka. Tak naprawdę ciągnęło mnie do kryminałów, odkąd zabrałem się za pisanie. Nawet nie tyle do kryminałów, co do thrillerów. Zawsze uważałem, że zło jest przede wszystkim dziełem człowieka, że tylko wyjątkowo na jego powstanie wpływają czynniki nadnaturalne. To zresztą znajdowało odzwierciedlenie w moich tekstach…
Dawida poznałem, zanim to się stało modne – przez internet. Napisałem do niego maila, bo myślałem, że jest redaktorem portalu grozy, a miałem akurat opowiadanie, które chciałem tam umieścić. Okazało się, że Dawid jedynie publikuje na tym portalu, ale od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, że warto by razem coś napisać. Te wspólne opowiadania powstawały bardzo szybko. Naturalną koleją rzeczy zaczęliśmy myśleć o wspólnym zbiorze. Wydawcy lubią przypinać książkom łatki gatunkowe, bo wtedy łatwiej sprzedać dany tytuł, a i my czuliśmy się wówczas związani z grozą, więc Piknik w piekle też wylądował na tej półce. Spory wpływ na to miał z pewnością także Łukasz Orbitowski, którego twórczość obaj bardzo ceniliśmy. Z perspektywy czasu widzę, że tej grozy w Pikniku w piekle wcale nie było aż tak dużo. Zdarzały się tam teksty ciążące w stronę fantastyki, choćby moje osadzone w alternatywnej rzeczywistości „V”, thrillera czy bizarro fiction.

MP: Ja tam się bardzo cieszę, że udało Wam się z Dawidem spotkać, bo teraz czytelnicy mają Twoje książki i książki Dawida. Poza tym, że Wasze wspólne 🙂

KKJ: No tak. Dobrze wspominam tę współpracę. Myślę, że motywowaliśmy się nawzajem do twórczego wysiłku.

MP: Jak z perspektywy czasu oceniasz tworzenie książki z drugim autorem? Poza Dawidem Kainem, współpracowałeś jeszcze z Robertem Cichowlasem, Łukaszem Radeckim, Łukaszem Śmiglem czy Michałem Walczakiem. Łatwiej jest pisać we dwójkę czy jednak zdecydowanie lepiej pisać solo? 

KKJ: Zawsze bardzo lubiłem pisać w duetach z młodszymi autorami. Pewnie dlatego, że nie ma już wielu starszych… A tak na serio: wierzę, że jeśli dobrze dobierze się kompana od pióra, wówczas można stworzyć – jeśli nawet nie coś lepszego – to na pewno innego, niż by się samemu napisało. Dla twórcy nie ma chyba nic bardziej zabójczego, niż popadanie w schematy, więc taki płodozmian jest korzystny. Ostatnio co prawda coraz rzadziej piszę z innymi, ale wynika to przede wszystkim z tego, że doba nie jest z gumy. Niemniej z dwoma spośród wymienionych przez Ciebie pisarzy na pewno jeszcze coś stworzę…

MP: No właśnie, tak naprawdę od kiedy działasz, że tak powiem, na poletku kryminalnym, świetnie dajesz sobie radę solo. Jak myślisz, z czego to wynika? Że świat kryminalny jest Ci bliski z racji wykonywanego zawodu? Że jednak, żeby na początku zmierzyć się z horrorem, potrzebna była ta druga osoba? 

KKJ: Nie myślałem o tym w ten sposób, ale… Wydaje mi się, że w horrorze nie czułem się zbyt pewnie. Kiedy poruszałem się głównie w obrębie tego gatunku, miałem o nim dość mgliste pojęcie. Miałem za sobą lekturę nielicznych autorów, nawet filmowych horrorów niewiele oglądałem. Plus tej sytuacji był taki, że nie wzorowałem się jakoś usilnie na żadnym z pisarzy związanych z grozą. No, może poza Kathe Koją, ale ona tworzy w tak odrębnym stylu, że jest praktycznie nie do podrobienia.

MP: Przyznam szczerze, że nigdy bym nie powiedziała, że w literaturze grozy nie czujesz się zbyt pewnie, ale… to tylko świadczy o Tobie, że jesteś autorem, który będzie potrafił napisać wszystko. Wiesz, ja bardzo lubię Twoje grozowe teksty – czy to zbiory opowiadań, czy powieści pisane w duetach i uważam, że dobrze sobie z nimi poradziłeś. Czy któryś z nich jest Ci szczególnie bliski?

KKJ: Dziękuję Ci za miłe słowa. Jeśli chodzi o moje ulubione opowiadania grozy, to najbardziej lubię te zawarte w zbiorze Femme fatale, choć podobają mi się też te, które trafiły do „Nowej Fantastyki”: Ciśnienie, Klątwa G i Czyściec 3D. Wpływ na ostateczny kształt Ciśnienia miał Łukasz Orbitowski, który po przeczytaniu tego opowiadania poradził mi, bym zmodyfikował zakończenie. Pomyślałem, pomyślałem, a że z natury jestem leniwy, dopisałem raptem jedno zdanie… i siadło.

MP: Mówisz, że nie czujesz się za dobrze w grozie, ale mimo wszystko odnoszę wrażenie, że jednak ciągnie Cię do tego gatunku. W końcu spod Twoich skrzydeł wyszła seria City – antologia polskich opowiadań grozy. Dostępnych części jest już cztery. Z tego, co wiem, trwają prace nad piątą. Czy możesz opowiedzieć coś więcej o tym projekcie? Skąd pomysł akurat na taką antologię?

KKJ: Z tego, co pamiętam, pierwszą część tej antologii złożyłem w 2009 roku. Pomagał mi w tym Bartek Paszylk, dwa czy trzy opowiadania dorzucił też wydawca. To były czasy, gdy wydawcy niechętnie patrzyli na grozę, a że wcześniej Dawid opublikował tam powieść, postanowiłem spróbować… Szef wydawnictwa Forma, bo o nim tu mowa, Paweł Nowakowski, zainteresował się tematem, no i jakoś poszło. W pracach redakcyjnych nad trzecim i czwartym tomem pomagał mi Marek Grzywacz. Od trzeciego tomu do załogi dołączyła też dr Ksenia Olkusz, której posłowia są świetnymi podsumowaniami antologii. Najnowszą odsłonę cyklu redagowała ze mną Karolina Stasiak, za co jestem wdzięczny Stwórcy, bo jej sokole oko i wyczucie zdecydowanie podniosły poziom opowiadań, które trafią do książki…  City 5 ukaże się jeszcze w tym roku, powoli też zabieramy się za „szóstkę”. Tym, co zapewne Cię ucieszy, to informacja, że większość opowiadań z City 5 napisały kobiety.

MP: O, to naprawdę świetna wiadomość! Cieszę się, że coraz więcej kobiet odnajduje się w grozie.
Widzę, że całkiem niezła ekipa pracuje przy serii City. Dużo czasu zajmuje przygotowanie jednej części? Czy to Ty zapraszasz autorów do antologii, czy może trwa nabór i trafiają do niej – obok znanych nazwisk – debiutanci? 

KKJ: Tak, ekipa jest naprawdę zacna… Niestety, mam wrażenie, że przygotowanie każdej kolejnej części zajmuje coraz więcej czasu i wymaga coraz większego nakładu pracy. Generalnie – i tu pewnie powiem coś, co nie spotka się z aplauzem – grono autorów przyznających się do grozy powiększa się z roku na rok, jednak nie ma to przełożenia na ilość dobrych tekstów.
Nabór do antologii odbywa się wielotorowo. Wydawnictwo ogłasza konkurs, z którego wyławiany jest jeden, czasem dwa teksty, jednak o 90% opowiadań muszę zabiegać. Pewnym ułatwieniem jest to, że od kilku ładnych lat współtworzę portal Niedobre Literki, więc udało mi się stamtąd wyłowić kilka talentów, jak na przykład Zeter Zelke, Kornela Mikołajczyka, Florę Woźnicę czy Monikę Jaworowską.
Kolejne odsłony antologii różnią się od siebie i pieszczę się myślą, że są pewnym odzwierciedleniem tego, co dzieje na rodzimej scenie grozy. Cieszę się, że w tych antologiach pojawiło się tylu debiutujących autorów, ale satysfakcję daje mi też to, że udało mi się pozyskać nowe opowiadania starszych i uznanych pisarzy, takich jak Dariusz Zientalak Jr, Tadeusz Oszubski, Krzysztof Kochański, Jacek Skowroński czy Iza Szolc.

MP: To faktycznie pracy jest sporo, ale potem dobrze podziwiać jej efekty, prawda?

KKJ: Rzeczywiście, świadomość, że zostałem ojcem chrzestnym tak wielu świetnych opowiadań, daje satysfakcję.

MP: Ale, ale… dość już o grozie. Powiedz, kiedy kryminał tak mocno dał o sobie znać (gatunek oczywiście, a nie styl życia) i postanowiłeś zostawić grozę właśnie dla niego? Wspominałeś już co nieco o Podwójnej pętli, ale to chyba powieść Dziewczyny, które miał na myśli była tą, która stała się niejako Twoim literackim drogowskazem.

KKJ: Masz rację. Kiedy Dziewczyny… trafiły na księgarskie półki, poczułem się tak, jakbym właśnie zadebiutował pełną gębą. Zawsze chciałem pisać nieoczywiste rzeczy i uważam, że ta powieść lokuje się właśnie w tej kategorii. Do pisania kontynuacji zostałem zmuszony przez bohaterów powieści.  Tak długo wiercili mi dziury w brzuchu, aż uległem.

MP: Trudno było znaleźć wydawcę dla Twojej pierwszej pełnoprawnej powieści kryminalnej? Długo trwały poszukiwania czy jednak znane już nazwisko w świecie literackim ułatwiło Ci ten etap (dla wielu debiutujących autorów jakże stresujący)?

KKJ: To była dość pokręcona historia. Dosyć szybko odezwało się do mnie znane wydawnictwo, specjalizujące się w kryminałach, jakoby zainteresowane wydaniem powieści. Po początkowej euforii, skorzystałem z wujka Google, który podpowiedział mi, że to wydawnictwo stosuje nieuczciwe praktyki polegające na blokowaniu młodym autorom ich powieści, po to, by zdusić w zarodku konkurencję dla „swoich” autorów. Mniej więcej w tym właśnie czasie dojrzałem do tego, by spojrzeć na rynek wydawniczy nie tylko z perspektywy autora, ale i wydawców…
Uświadomiłem sobie, że pierwotny tytuł Dziewczyn… jest do bani, no i go zmieniłem. Nie minął miesiąc, a podpisałem umowę na ich publikację.

MP: Czy od momentu, kiedy zacząłeś pisać kryminały, Twój sposób pracy nad tekstem zmienił się? Czy np. piszesz więcej, a może wręcz przeciwnie – możesz pozwolić sobie na większy luz i piszesz wtedy, kiedy masz czas?

KKJ: Wiesz, tworzenie cyklu – zwłaszcza w obecnych czasach – stawia przed autorem wymóg, by kolejne tomy ukazywały się dość często. Jest to z jednej strony motywujące, z drugiej dość mocno obciążające emocjonalnie. Piszę więc nie tyle, kiedy mam czas, tylko muszę go znajdywać – często kosztem odpoczynku czy innych aktywności… Moja żona od pół roku czeka, żebym wymalował kuchnię. Ale w końcu to zrobię.

MP: Jak długo powstawał Twój negatywny bohater – Kuba Szpikulec? Jest on wzorowany na jakiejś realnej postaci czy może jest to zlepek różnych osób?

KKJ: Kuba rodził się w bólach, w pewnym sensie przez cesarskie cięcie. Wymyśliłem go na potrzeby mojej drugiej powieści, która okazała się tak beznadziejna, że nie czytał jej nikt poza moją żoną. Jedynym plusem tamtego literackiego potworka był właśnie Szpikulec i jego zwichrowana psychika. Rzecz jasna, po włączeniu go do obsady Dziewczyn, które miał na myśli, znacząco zwiększyłem mu czas antenowy… Nie wzorowałem go na nikim konkretnym, był raczej efektem mojego wieloletniego zainteresowania psychiką psychopatów.

MP: I efekt jest taki, że masz już na swoim koncie trzy części, których bohaterem jest Kuba Szpikulec. Czy planujesz kolejne?

KKJ: Czwarty tom – Mężczyźni w potrzasku – trafi na księgarskie półki w październiku, powoli zabieram się do pisania piątego. Możliwe, że na tym skończę cykl, no chyba, że moi bohaterowie zdecydują inaczej.

MP: Załóżmy, że cykl o Kubie Szpikulcu zakończy się na piątej części. Czy myślałeś już, o czym chciałbyś napisać w następnej kolejności? Bo zakładam, że póki co z pisania nie zrezygnujesz.

KKJ: Tu mi zabiłaś ćwieka… Myślę, że po skończeniu cyklu będę musiał trochę odpocząć, zorganizować sobie mały reset. Czyli pewnie przez jakiś czas zajmę się mniej wymagającymi projektami. Dopiszę kilka opowiadań, potrzebnych do skompletowania trzeciego zbioru, może opublikuję z dawna odkładany zbiór moich wierszy.

MP: A czy napiszesz jeszcze kiedyś powieść grozy?

KKJ: Niewykluczone, jednak pod warunkiem, że wpadnie mi do głowy na tyle intrygujący pomysł, żeby zmusił mnie do rozwinięcia go właśnie w powieść… Kiedyś nawet znalazłem – tak mi się przynajmniej wydawało – oryginalne ujęcie postaci wampira, niestety, kierowałem wtedy samochodem i nie zdążyłem zapisać… Wróciłem do domu i fiu! – wyleciało.

MP: O nie! To następnym razem proszę się zatrzymać na poboczu i pomysł zapisać 😉

KKJ: Tak zrobię, nawet jeśli by to był rów ;P

MP: Kazku, zmierzając już do końca naszej rozmowy, chciałam zapytać, gdzie można Cię będzie spotkać w najbliższym czasie? Mam tu oczywiście na myśli wydarzenia związane z literaturą? 

KKJ: Wiesz, że jestem konwentową bestią, więc obecna sytuacja pokrzyżowała mi wiele planów… Na tę chwilę mam nadzieję pojawić się na łódzkim Kapitularzu, którego formuła będzie jednak mocno zmieniona, a tydzień później na Pilkonie. Poza tym razem z Michałem J. Walczakiem planujemy coś ekstra, ale póki co za wcześnie, żeby się tym chwalić.

MP: Dobrze, że mimo wszystko uda się gdzieś pojawić na spotkaniach. Nieważne już, jaka ich będzie forma 🙂

KKJ: Dokładnie. Najważniejsze, żeby uczestnicy dopisali – czy to ciałem, czy choćby duchem.

MP: Na koniec chciałabym Cię zapytać, o czym marzy Kazimierz Kyrcz Jr – autor?

KKJ: Nie będę oryginalny. Chciałbym, żeby doba trwała 72 godziny, tak abym mógł pisać tyle, na ile mam ochotę, nie robiąc tego kosztem czasu spędzanego z rodziną czy odpoczynku. To niestety niemożliwe, więc… muszę cieszyć się z tego, co mam.

MP: Z tą dobą faktycznie nieciekawa sprawa, ale… od czego są marzenia? Kazku, dziękuję za ciekawą rozmowę i wszystkiego dobrego Ci życzę!

KKJ: Ja także dziękuję Ci za możliwość odpowiedzenia na tyle frapujących pytań. Rzecz jasna polecam się na przyszłość.

 

Artur Pomierny: „jeżeli kiedyś zmienię tę małą łajbę na coś mocniejszego, to na pewno uderzę właśnie w horror”

Magdalena Paluch: Cześć! Bardzo się cieszę, że zgodziłeś się na rozmowę. Nie chcę skłamać, ale jest to chyba pierwszy wywiad na Grozowni z autorem, który z grozą i horrorem nie ma nic wspólnego. Literackim, oczywiście, bo o inne dziedziny życia nie pytam 🙂
Arturze, już za chwilę ukaże się Twoja debiutancka powieść pt. Egoexi. Jakie to uczucie: oczekiwanie na swoją pierwszą książkę, która kiedyś była tylko plikiem w komputerze, a już wkrótce stanie się czymś namacalnym, ubranym w (świetną!) okładkę i którą będzie można kupić w księgarni?

Artur Pomierny: Hej! W takim razie zacznę od tego, że to nie tylko pierwszy wywiad Grozowni z autorem spoza tych dwóch, nomen omen, fantastycznych nurtów. To też pierwszy wywiad dla samego autora, udzielany kiedykolwiek i gdziekolwiek! Mam więc jedynie nadzieję, że Czytelnicy wyobrażą sobie, jakiż to podwójny zaszczyt i wyróżnienie spotkały mnie, skromnego debiutanta! I z tym łaskoczącym po plecach ciężarem na barkach witam się w głęboookim ukłonie ze wszystkimi fanami grozy, horroru i dobrej literatury!
Obiecałem sobie też, że nie będzie pudrowania, toteż: oczekiwanie na premierę własnej książki to tak naprawdę mierzenie się ze swoimi gorszymi cechami. Mam tu na myśli pewną stałą niecierpliwość i rozmyślanie o przyszłości. Te rzeczy nie powinny występować u ludzi nawet w trybie „standby”! Krótko mówiąc, oczekiwanie na premierę własnej książki to jeden z tych niecnych ataków niewydarzonej przyszłości na naszą poczciwą, ale najprawdziwszą teraźniejszość. Na wszystko, czym powinniśmy się cieszyć i kontemplować tu i teraz! I przy okazji ostrzegam, żeby nie było; tym razem na Grozowni jeszcze nie raz powieje przeze mnie wątkami metafizycznymi. Mam nadzieję, że będzie to pozytywny wkład.
Aha! Byłbym zapomniał. To też fajne uczucie. Na przykład teraz, kiedy wreszcie mogę o swoim (po)tworze zacząć opowiadać! A okładka na pewno będzie świetna, bo Wydawnictwo Oficynka zawsze przykładało do tego wielką uwagę. Spójrzcie chociażby na okładkowe perełki: Daemona Łukasza Śmigla czy Implikację Tomasza Brewczyńskiego.

MP: No tak, czyli jak debiutować, to na maksa! To skoro już pierwsze „koty za płoty” za nami, powiedz, proszę, cóż to za historia ukrywa się pod tajemniczym tytułem Egoexi?

AP: Chciałem, żeby Egoexi, stosownie do tytułu, opowiadało o czymś monumentalnym. Niejako samo z siebie wyszło mi, że w takim razie musi to być opowieść o przyszłości ludzkości (wiem, ale muszę dokończyć…). Trudno wyrokować, jaka będzie nasza przyszłość, więc punktem startowym powinno być coś, czego jestem pewny. A jestem pewny jednego: postęp naukowy i technologiczny nigdy się nie zatrzyma, a nawet jeżeli czasem zwolni, to tylko po to, żeby za chwilę uderzyć ze zdwojoną siłą. Takim etapem jest choćby czas wojny, który, jak już wiele razy przekonaliśmy się w historii, jest katalizatorem kolejnych przełomów w wielu dziedzinach. Opowiadam o tej przedziwnej ludzkiej słabości do masowej bitki, prowadząc dwie bliźniaczo podobne do siebie historie, których wydarzenia mają miejsce już za niecałe 20 lat, w 2038 roku. Pierwsza dzieje się w odpowiedniku (kontynuacji) naszego świata, druga zaś jest wirtualnym polem eksperymentalnym prowadzonym w umyśle jednej z głównych bohaterek. Tu jednak wszystko wymyka się spod kontroli i nieoczekiwanie przekracza granicę ogólnie akceptowalnych prawideł moralnych. Pierwsza linia narracyjna to stan faktycznej inwazji wroga ze Wschodu i zbrojna odpowiedź wojsk NATO, przede wszystkim amerykańskich. Ta druga to jej lustrzane odbicie, gdzie wszystkie dane i scenariusze mają być kopią naszego świata. Jak jednak wiemy z dobrych książek i filmów grozy – nasze odbicie w głębi lustra niekoniecznie musi być nam wierne i w którymś momencie może zacząć żyć własnym życiem. Dodatkowo w tym ciemnym kącie za naszymi plecami może czaić się ktoś jeszcze. Uznałem, że końcówka lat trzydziestych XXI wieku to czas, kiedy moc obliczeniowa komputerów staje się już niczym nieograniczona (dzięki ujarzmieniu mechaniki kwantowej). Dodatkowo sztuczna inteligencja potrafi już na bieżąco generować pełnoprawne odbicie naszego świata, w tym nas samych, z bagażem naszych uczuć i doświadczeń. To też czas, w którym będziemy potrafili zapisać SIĘ w jakimś stopniu na nośniku danych, a przecież to nasza percepcja świata będzie surowcem do stworzenia nam przez przepotężne komputery świata równoległego. Chciałoby się powiedzieć: zatrzymajmy to, póki jeszcze jest czas, nieprawdaż? W taką oto strefę zgniotu, gdzie nacierają na siebie elementy nauki, wiary, filozofii i metafizyki rzuciłem kilku bohaterów, dla których choć czasem piękne, to w dłuższej perspektywie będzie to raczej okrutne doświadczenie. Dodam jeszcze, że w którymś momencie mojej małej epopei pojawią się jeszcze tajemnicze, nieokiełznane siły, których na razie nie potrafimy do końca pojąć, a które już dawno zrzuciły jarzmo cielesności i ograniczeń fizyczności. W kontrze do nich staną siły ciemności broniące swojego podwórka. Tak… będą też demony, więc może Grozomaniacy łaskawie dadzą mi jednak szansę.  I przepraszam! Tu się nie dało krócej! Może jednak te hasztagi to nie jest taka głupia rzecz. Obiecuję jednak, że praktyka Egoexi będzie równie ciekawa co powyższy wykład teoretyczny.

MP: Wiem, że to pytanie jest mocno standardowe, ale skąd w ogóle pomysł właśnie na tego typu fabułę? Mogłeś napisać thriller, kryminał czy horror. Ba! Nawet powieść sensacyjną, a stworzyłeś… No właśnie? Do jakiego gatunku można zaklasyfikować Twój debiut?

AP: To moja pierwsza książka. Pierwszy dłuższy tekst. Tak naprawdę nie wiem, co się do końca stało. Po prostu w którymś momencie zacząłem pisać, a była to bodaj końcówka 2016 roku. I pamiętam, że strasznie podobało mi się, że robię to bez jakichkolwiek założeń. Pisanie miało mi umilić dojazdy do pracy, a także sprawić, bym stres z tej pracy zostawiał tam, gdzie jego miejsce. Nie było żadnego planu na zrobienie z tego książki, a tym bardziej założeń, że muszę ograniczyć swobodę swojego pisania z uwagi na celowanie w ramy konkretnego gatunku. Dopiero w miarę kolejnych rozdziałów wykształciłem swój pierwszy lotny kodeksik pisarski: napisać coś świeżego, w miarę istotnego i żeby na końcu wszystko się ze sobą zgadzało. Niemniej, z pewnością nie wymyśliłem nowego gatunku literackiego, a Egoexi to hybryda fantastyki naukowej z elementami thrillera politycznego, doposażona w aspekty filozoficzne czy kosmogeniczne. Można by tu było wepchnąć jeszcze weird fiction, a nawet realizm magiczny. Taki tam obyczajowy CUSTOM jednym zdaniem. Skąd pomysł na tak szeroką fabułę? Z paru fascynacji (jak na przykład geopolityka) i paru wkurzeń (jak powtarzalny schemat obcej cywilizacji w popkulturze). Do tego dochodzi też pewnie kilka obaw młodego (sic!) człowieka o naszą przyszłość, niezależnie czy mówimy o sobie jako o jednostce, o Polsce jako swoim miejscu na świecie czy ostatecznie o całej ludzkości. Słyszałem, że typową skłonnością debiutanta jest mimowolna potrzeba wpakowania w swoje pierwsze dzieło jak najwięcej rzeczy naraz i że powinno się tego unikać. I wiecie co? Ta zasada nie znalazła miejsca w moim kodeksiku. To była moja piaskownica i moje zabawki! W 2019 otrzymałem pozytywną odpowiedź od kilku wydawnictw o renomie dorównującej Wydawnictwu Oficynka. Może nie ma więc co przesadzać z założeniami, poradnikami i schematami, a po prostu cieszyć się tym wszystkim niczym dziecko wpuszczone do zabawkowego. A potem uda się lub nie. I jeszcze jedno – soczystego thrillera czy rasowego kryminału z pewnością nie potrafiłbym napisać. W stajni Oficynki są od tego uznani mistrzowie, a także świeża krew i tu znów pozdrawiam Tomka Brewczyńskiego z jego debiutancką, a wspaniałą Implikacją.

MP: Mówisz, że, cytuję: „Egoexi to hybryda fantastyki naukowej z elementami thrillera politycznego, doposażona w aspekty filozoficzne czy kosmogeniczne. Można by tu było wepchnąć jeszcze weird fiction, a nawet realizm magiczny”. To ja Ci powiem tak – pomyśl, że taki biedny bibliotekarz (jak ja) musi potem taką powieść „upchnąć” do odpowiedniego działu. Toż to dopiero wyzwanie! Wspominasz również, że swoją powieść pisałeś, aby się w jakiś sposób odstresować, ale zdajesz sobie sprawę, że kiedy odniesiesz sukces, mogą pojawić się deadline’y na kolejne powieści i że tym samym skończy się pisanie wyłącznie dla relaksu? Jak się na to zapatrujesz?

AP: Ponieważ trudno mi nawet wyrazić, jak wielki szacunek mam do zawodu bibliotekarza, możemy pozostać na orbicie gatunku science fiction, żeby nie komplikować zbytnio sprawy! A jeżeli nawet miałaby to być jakaś wielogłowa hydra międzygatunkowa, to jestem przekonany o jednym. Tak doświadczony cechmistrz, jak Ty, z pewnością ma gdzieś tam specjalne regaliki na książki hybrydowe, inne, zakazane, a ostatecznie wybitne 🙂 Być może na jednym z tych regalików znajdzie się miejsce dla Egoexi, hm?
A co do samego pytania. Może nie jest to rozmowa kwalifikacyjna, ale ja bardzo bym chciał odpowiedzieć, jakbym właśnie starał się o robotę pisarza zawodowego. I tak też czynię: tak! Jestem gotowy na to zaangażowanie, nadgodziny, pracę po nocach, w warunkach obciążenia nerwowego! Jednym słowem – jestem gotów na poświęcenie! Zamiast CV mogę natomiast pokazać swoje autorskie piekiełko pod adresem www.pomierny.art. Jest tam trochę maszynopisów i próbek, a będzie znacznie więcej. Także spodobało mi się to klikanie w klawiaturę, ale bardzo bym chciał nazwać to kiedyś przed samym sobą pisaniem przez duże „P”. Tylko problem jest taki, że Artur Pomierny – człowiek, jest wobec mnie, Artura Pomiernego – aspirującego pisarza, nie przymierzając długo, cholernym sadystą. Ciągle chce czegoś więcej, ciągle nie jest ze mnie do końca zadowolony i god dammit… powiem Wam, że chyba jeszcze długo mnie nie pochwali i nie przyzna, że może coś z tego będzie. Ale taki już jest.
Przy okazji, dzięki za to „kiedy” zamiast „jeżeli” w kwestii odniesienia ewentualnego sukcesu! Bibliotekarz o klasie kustosza kultury nie może się mylić, mam rację? Przy okazji, jeżeli mogę zapytać, czy jest coś, co zapadło Ci szczególnie w pamięć po Egoexi w wersji early access?

MP: Oczywiście, że jak tylko ukaże się Twoja powieść, zamówię ją dla naszych Czytelników 🙂 To samo zresztą zrobiłam z Implikacją Tomka Brewczyńskiego czy Daemonem Łukasza Śmigla. Jeśli chodzi o Twoje pytanie do mnie o to, co mi szczególnie zapadło w pamięć po przeczytaniu Egoexi, to… wolałabym Ci powiedzieć prywatnie, bo boję się, że niechcący zaspoileruję. Natomiast bardzo podobał mi się klimat powieści i polubiłam kilku bohaterów 🙂
Bardzo się cieszę, że spodobało Ci się pisanie i mam nadzieję, że jednak Twój wewnętrzny krytyk nie będzie zbyt często dochodził do głosu i da Ci rozwinąć skrzydła, bo w moim odczuciu – masz duży potencjał. I nie mówię tego dlatego, że się znamy, tylko naprawdę tak uważam.
Ostatnio w wywiadzie z Juliuszem Wojciechowiczem, autorem m.in. zbioru opowiadań Bez znieczulenia padło stwierdzenie, że „podobno pierwsza książka pisarza jest o nim samym”. A Ty co o tym myślisz? Ile w Egoexi znajdziemy Artura Pomiernego?

AP: W Egoexi znajdziecie moje troski i obawy przeplatające się z marzeniami i, jednak, pewną nadzieją na lepsze jutro, a wszystko to na gruncie dość chłodnej wizji przyszłego świata. Czyli tak, Artur Pomierny i to w sosie słodko-kwaśnym. Chcąc zresztą tworzyć „transcendentyczne” opowieści, niezmiennie zaklinowane pomiędzy surrealizmem a realizmem magicznym, nie da się nie marzyć inaczej niż po swojemu. Nie da się nie korzystać z tylko i wyłącznie własnej jaźni. Nie da się oszukać swojej świadomości, odłączyć od własnej podświadomości i zignorować czystość umysłu zaklętą w nadświadomości. Ale dobra… już wracam na ziemię. Powiem inaczej: z dobrymi czy zagubionymi bohaterami idę przez kolejne strony pod rękę. Ja nie puszczam ich, oni nie oddalają się ode mnie i razem zdobywamy świat i… inne miejsca. Tym złym pozwalam z konieczności na trochę więcej i czasem mnie taki łajdak jeden z drugim zdrowo zaskoczą. Ale ostatecznie muszę pokazać, kto tu rządzi, a oni uznają moją wyższość, bo beze mnie nie istnieją. Zresztą dobro ze złem zawsze wygrywa. Gorzej jak pojawia się ktoś lub coś stojące ponad tym podziałem. Znowu się rozpędziłem. Mogę prosić o następne pytanie?

MP: O, a ja właśnie miałam zakończyć wywiad. Żartuję!
Skoro wspomniałeś o chodzeniu za rękę z bohaterami swojej powieści, to gdybyś mógł wybrać: która z postaci w Egoexi jest Ci najbliższa?

AP: Jest taki jeden bohater, któremu kibicuję od samego początku. Z uwagi na fabułę trudno odgadnąć, jaki jest naprawdę, nie wiemy nawet, co się z nim faktycznie dzieje. Domyślamy się tylko, że punktem wyjścia jest złość i zrezygnowanie z powodu wielkiej straty miłosnej. Nowe okoliczności, w które został wrzucony, dają mu jednak możliwość przejścia pozytywnej przemiany i on tę walkę podejmuje. Nie wiemy tylko, jak bardzo jest to jego wola, a na ile decyduje o tym właśnie ta osoba, na której kiedyś zależało mu najbardziej i z powodu straty której cierpiał. Chcemy wierzyć, że to jego autonomiczne, a więc świadome myśli i działania decydują o powrocie ze ścieżki zagubienia. Jeżeli jednak w to uwierzymy, z uwagi na konstrukcję powieści, będziemy musieli automatycznie uznać też, że dużo innych nieciekawych sytuacji czy złych relacji jest prawdą o ich uczestnikach. Myślę, że tak jak mi, tak i Czytelnikom, łatwo będzie zidentyfikować się z tym bohaterem i mu kibicować. Tak jak on: chcemy żyć, kochać i być kochanymi. Czy zasłużyłem na jeszcze jedno pytanie? Strasznie tu miło…

MP: A myślałam, że jednak strasznie tu strasznie 😉 Tak mnie ująłeś opowieścią o ulubionym bohaterze swej książki, że – gdybym jej już nie czytała – chętnie bym po nią sięgnęła. Tak sobie myślę… Tyle chyba mogę zdradzić czytelnikom – Egoexi będzie miało swoją kontynuację. Ile części planujesz docelowo?

AP: Wiecie… Drodzy Państwo. Są takie dzieła jak Ojciec Chrzestny, Trylogia ku pokrzepieniu serc, Powrót do przyszłości, Trzy Kolory Kieślowskiego, Trylogia Husycka, a chociażby i Piraci z Karaibów czy nasze poczciwe Pawlaki i Kargule. I to są dzieła zamknięte. I to jest moja odpowiedź na powyższe pytanie. Muszę ostrzec, że Egoexi to opowieść od mikro do makro i od nigdy do zawsze, a to zobowiązuje. Zresztą, pewne elementy, o których wspominałem wyżej, pojawią się z pełną siłą dopiero w Egoexi 2 i Egoexi 3.

MP: Masz ulubionego autora, którego książki mógłbyś czytać wciąż i wciąż? Czy raczej nie przywiązujesz zbytniej uwagi do nazwisk, a interesuje Cię przede wszystkim dzieło literackie?

AP: Mógłbym wymienić kilku autorów, których nowe książki chciałbym przeczytać, ale swoich inspiracji akurat postanowiłem nie zdradzać. Zresztą, ci autorzy już nie piszą lub nie żyją. Przy okazji, czy wspominałem już, że moim ulubionym polskim autorem jest Henryk Sienkiewicz? Staram się też nie przywiązywać do nazwisk, bo parę razy, jako czytelnik, mocno się naciąłem. Wiecie, podoba Wam się dana książka, wzbudza zainteresowanie, apetyt rośnie, więc wpisujemy nazwisko jej autora w Google no i… no i właśnie… wychodzą różne rzeczy, których nie da się „od-dowiedzieć”. Mam tu na myśli przede wszystkim wzmożony popęd do wyrażania swoich poglądów politycznych, wypowiadanie opinii z gatunku celebryckich oraz przesadne samouwielbienie i niekryta megalomania!

MP: Skoro Grozownia promuje przede wszystkim literaturę grozy, chciałam Cię zapytać, czy zastanawiałeś się kiedyś nad napisaniem horroru? Lubisz w ogóle ten gatunek?

AP: Chciałbym zapewnić, że tak! Natomiast na razie widzę siebie jako pewnego ludzika na drewnianej łódce, gdzieś na środku oceanu. Mam jedno wiosło, którego nawet nie warto moczyć w wodzie. Cała moja nadzieja w tym, że fala sama pcha mnie w kierunku, na horyzoncie którego majaczy jakiś niewyraźny kształt. Mam wrażenie, że tam jest koniec opowieści Egoexi, koniec historii, którą piszę teraz z niesamowitym przejęciem (tytuł roboczy: Czernie), a także inne opowiastki z hasztagiem #metafizyka i #sciencefiction. Na razie nie będę się szarpał i upierał nad zmianą naturalnie obranego kursu. „Nurt” jest w porządku. Natomiast, jeżeli kiedyś zmienię tę małą łajbę na coś mocniejszego, to na pewno uderzę właśnie w horror. Zresztą, już teraz coś mnie ciągnie w tym kierunku. Zainteresowanych odsyłam do krótkich opowiadań, które znajdziecie na mojej stronie. (www.pomierny.art – przyp. red.). Uwielbiam horrory, szczególnie te, w których do samego końca nie wiadomo, czy to bohater zwariował, czy świat, który go otacza.

MP: Wróćmy do Egoexi. Wcześniej wspomniałeś, że ten tekst pisałeś dla czystej przyjemności, ale jednak już za chwilę, za momencik książka pojawi się na księgarskich półkach (czy to sklepów stacjonarnych, czy internetowych). Gdyby Tabitha King nie znalazła przypadkiem debiutanckiej powieści swego męża, którą ten ze złości wywalił do kosza, nie byłoby Carrie i pewnie nie byłoby Stephena Kinga – autora. Nie sugeruję, że postąpiłeś podobnie ze swoim tekstem, ale raczej chciałam zapytać, kto był pierwszym czytelnikiem Twej powieści i czy to dzięki tej osobie zdecydowałeś się rozesłać Egoexi do wydawnictw?

AP: O wysłaniu Egoexi do wydawnictwa zdecydowało moje… ego. Wszystko zaś, co działo się z tekstem do tego momentu zawdzięczam swojej ukochanej żonie, Kasi. Zresztą ona jest trochę jak Tabitha King! Co prawda nie jest pisarką, ale ukończyła filologię polską i sporo mi w Ego pokreśliła, poprzenosiła, poprawiła i pochwaliła. To 4xP pozwoliło mi wysłać tekst do Wydawców. A muszę zaznaczyć, że mówimy o 40. arkuszach wydawniczych nieogładzonej surowizny. Wyobraźcie sobie te smaczne sfermentowane śledzie z puszki o nazwie Surströmming. One są naprawdę dobre, ale najpierw trzeba pokonać pierwsze wrażenie… Moja żona tego dokonała, poświęcając wiele czasu, którego miała wtedy bardzo mało, za co jestem jej nieskończenie wdzięczny. Przy okazji mogę też zdradzić, że Egoexi przez większość czasu miało dwa tytuły robocze: najpierw II.L (od Second Life), potem Pole Czerwonych Tulipanów. Na końcu dopiero jakiś głos w mojej głowie rzucił bardzo wyraźne: ta książka będzie miała tytuł Egoexi. Posłuchałem. Będzie dobrze wyglądać w ramówce HBO.

MP: O, czyli widzę, że z Netfliksa przeskoczyłeś na HBO 😉 A wracając do Twojej odpowiedzi – bardzo fajnie, że otrzymałeś wsparcie od swojej żony. Dzięki temu już wkrótce czytelnicy będą trzymać Egoexi w swoich łapkach. Długo trwały poszukiwania wydawcy?

AP: Jestem przekonany, że każdy, kto nagle w swoim życiu podejmuje się robienia czegoś, co dla niego samego jest czymś zupełnie nowym, potrzebuje wsparcia, zrozumienia i cierpliwości swoich bliskich. Nawet jeżeli ci bliscy nie potrafią do końca zrozumieć, co to się wyprawia w głowie kogoś, kogo znają od zawsze, to mogą bardzo pomóc. Pochwalić, zrozumieć i nie strofować. Zresztą myślę, że każdy, absolutnie każdy lubi być i powinien zostać czasem pochwalony czy doceniony. Zupełnie nie uznaję szkoły, że sukcesy i dobra passa mają być normalnością, o której się nie mówi, a uwagę poświęca tylko złym wydarzeniom i niepowodzeniom. Bleh!
Wydawcę swojej książki znalazłem w ciągu kilku miesięcy od rozesłania tekstu. Zarówno przed, jak i po wyborze mojego Wydawnictwa, otrzymałem jeszcze kilka propozycji od innych Wydawnictw, z czego jestem niesamowicie dumny! Połowa otrzymanych odpowiedzi była odmowna, bo ryzyko, bo temat ambitny, ale gatunek mniej chodliwy. Tym bardziej dziękuję Wydawnictwu Oficynka! Wolni ludzi miasta Gdańsk nie mogą się przecież mylić! Dodam jeszcze, że niektóre Wydawnictwa w ogóle nie odpisały, ani na tak, ani na nie i tu mam pewien żal. Ja rozumiem, że być może tych propozycji przychodzą miesięcznie setki. Ale jestem przekonany, że dla 99 procent wysyłających jest to bardzo ważna chwila w życiu. Jaki problem napisać choć jedno zdanie! Bleh. (Po chwili przemyślenia, gdy autor się uspokoił, a z jego policzków zniknęły barwy słońca zachodzącego w piekle) Proszę, nie kończmy wywiadu takim trochę negatywnym wybrzmieniem! Znajdzie się tam choć jeszcze pytanko dla młodego debiutanta?

MP: Pytanie o horror już było. A co z książką dla dzieci? Jesteś tatą, więc może przemknęła Ci kiedyś jak błyskawica taka myśl, że chciałbyś napisać książkę dla dzieci? W ogóle nasunęło mi się takie pytanie przy okazji: czy uważasz, że autor powinien trzymać się jednego gatunku, czy lepiej, jeśli próbuje swoich sił w różnych?

AP: Tak… Co do książek dla dzieci, to wielu swoim znajomym mówię, że moim marzeniem jest napisanie książeczki dla dzieci. Takiej najprawdziwszej, to znaczy pełnej kolorów, dobroci i sielanki. Bez dziwów, puszczania oka do dorosłych i jakichkolwiek dwuznaczności. Myślę, że byłoby to dla mnie zadaniem trudniejszym niż napisanie Egoexi. W końcu człowiek już trochę żyje na tym świecie. „Widział i czynił zło”. Poza tym uważam, że autor/pisarz/artysta wkracza na swoją artystyczną ścieżkę po to, by zrzucić z siebie kajdany i ograniczenia, kierując się ku jasności. Jeżeli droga jego jest kręta i wkracza na różne gatunki literackie, to jest tylko ciekawiej. Ważne, że jej się trzyma. Jeżeli zaś autor usilnie, nawet wbrew sobie, zbacza ze swojej drogi tylko po to, by coś zyskać lub coś komuś udowodnić, to chyba czeka go zguba. Pisarz jak to artysta: komu jak komu, ale sobie musi ufać.

MP: W takim razie czekam na książeczkę dla dzieci Twojego autorstwa. Arturze, bo ja tak mogłabym Cię wypytywać jeszcze o różne rzeczy, ale może zostawię coś dla innych patronów Twej książki, którzy zechcą z Tobą porozmawiać. Na koniec pytanie: o czym marzy Artur Pomierny – autor?

AP: Marzę o tym, by stworzyć coś wielkiego. Dzieło tak wielkie i tak wspaniałe, że kiedyś ludzie wyślą je w Kosmos! I zrobią to z dumą w sercach i ze łzami szczęścia w oczach. A ocean z tych łez, i ów duma z niego parująca, kresu mieć nie będzie!

MP: Zatem tego właśnie Ci życzę i serdecznie dziękuję za miłą rozmowę! 🙂

 

„Dzień wagarowicza”, Robert Ziębiński

Pierwszą książką Roberta Ziębińskiego, którą przeczytałam było Wspaniałe życie, określaną jako „pijacka gawęda i kryminał noir”. Pamiętam, że powieść tę wciągnęłam bardzo szybko – chyba nawet w ciągu podróży do Lublina, gdzie miałam prowadzić spotkanie autorskie m.in. z Robertem właśnie z okazji premiery Hardboiled – antologii noir, którą wydało wydawnictwo Gmork. Tak z perspektywy czasu, kiedy już więcej przeczytanych książek mam na koncie, a i praca w bibliotece zrobiła swoje zaryzykuję stwierdzenie, że czuć w tej powieści ducha Bukowskiego, ale… nie o niej tu dziś.
Dziś chcę napisać kilka słów o najnowszym dziecku Roberta, a mianowicie o Dniu wagarowicza – książce, którą podobnie jak wspomniane już Wspaniałe życie przeczytałam w kilka chwil.

Raz, dwa, trzy, w lesie zginiesz ty…
Chciał uciec i się ukryć, ale od zabijania nie ma ucieczki.
Dla byłego lekarza Armii Krajowej gęste mazurskie lasy są idealnym miejscem, aby nie rzucać się zanadto w oczy władzom nowej, komunistycznej Polski.
Mazury to też nowa ziemia obiecana dla polskich osadników. Pierwsi z nich zaczynają się osiedlać. Jednak coś wywołuje w nich ciągły lęk. COŚ niezwykle silnego i okrutnego rozszarpuje w puszczy kolejne ofiary…
Tymczasem w Moskwie referat Nikity Chruszczowa ujawnia bezmiar zbrodni Stalina. Zszokowany Bolesław Bierut umiera na miejscu. W Warszawie rozpoczyna się gra o władzę między „betonem partyjnym” a zwolennikami reform.
To wszystko jednak mało interesuje Ingę Ochab, córkę najważniejszego człowieka w państwie. Nastolatka wraz z przyjaciółmi planuje szalony wyjazd nad jezioro Śniardwy, aby uczcić Dzień Wagarowicza.
Wilkołaki czy „ruskie” z pobliskiej tajnej bazy? Kto jest sprawcą krwawej masakry w mazurskich lasach? Tylko wyklęty Roman „Trop” Kielecki wie, że prawda jest jeszcze bardziej przerażająca. Aby ratować bananową komunistyczną młodzież, dzieci znienawidzonych wrogów, będzie musiał sobie przypomnieć wszystko, co wie o zabijaniu…

Grupka nastolatków, domek w lesie i czające się zło od razu skojarzyło mi się z jednym z moich ukochanych filmów – Evil Dead. Oczywiście nie tylko, bo i Piątek 13. również klimatem przypomina Dzień wagarowicza. Ale tylko przypominają, bo Ziębiński w idealnie wyważony sposób dostosował wszystkie znane motywy z filmowych slasherów do polskich realiów, a ściślej – do realiów Polski lat 50. XX wieku.

W tej książce podoba mi się wszystko: świeży pomysł (umiejscowienie akcji na Mazurach w czasach komuny), połączony z dynamiczną fabułą, w której mieszają się motywy i postacie historyczne z elementami charakterystycznymi dla slashera – dużo krwi i zero litości. Do tego jest komu kibicować, ponieważ dzieciaki są zwyczajnymi nastolatkami, których łatwo polubić, a nie pustymi dziuniami i prymitywnymi chłopcami, potrzebnymi jedynie do efektownych eksterminacji. Poza tym dużym plusem dla książki jest umiejscowienie akcji w czasach, kiedy żaden człowiek nie był uzbrojony w super nowoczesny telefon komórkowy, dzięki czemu z łatwością mógłby odnaleźć się w terenie czy zwyczajnie zadzwonić po pomoc. O ile oczywiście zasięg by mu na to pozwolił. Tak więc każdy jest tu zdany na siebie.
I sam tytuł: Dzień wagarowicza, który kojarzy się z dniem beztroski, kiedy nauczyciele przymykają oko na nieobecność uczniów w szkole, kiedy dzieci z młodszych klas idą ze swymi opiekunami nad rzekę topić Marzannę i szukają pierwszych oznak wiosny… Ten pozornie sielankowy dzień w tym wypadku okaże się sprawdzianem wytrwałości i prawdziwie koszmarnym doświadczeniem

Bardzo mocno polecam!

 

 

„Jedna krew” (przedpremierowo), Stefan Darda

Z książkami Stefana Dardy poznałam się przez przypadek: w 2013 roku, kiedy w końcu odważyłam się zorganizować pierwszą edycję Krakowskiego Festiwalu Grozy KFASON. Autor miał być jednym z gości tego wydarzenia, dlatego postanowiłam przeczytać jedną z jego powieści. Co ciekawe, mój wybór wcale nie padł na debiutancką powieść Dom na wyrębach, a na Słoneczną Dolinę – pierwszy tom cyklu Czarny Wygon, który po dziś dzień jest moim ulubionym. Zresztą kilka lat temu zwiedziłam niektóre miejsca pojawiające się we wspomnianej serii, m.in. Zwierzyniec, Krasnobród czy Guciów (Roztocze jest piękne, polecam!). I tak już od przeszło siedmiu czekam na nowe powieści autora ciekawa, w co tym razem wpakuje swoich bohaterów.

9 czerwca premierę będzie mieć Jedna krew. To najmłodsze dziecko Stefana Dardy jest rozbudowanym opowiadaniem Nika, które mogliście przeczytać w zbiorze opowiadań autora – Opowiem ci mroczną historię. Zresztą nie jest to pierwszy raz, kiedy Darda postanowił z krótkiej formy zrobić powieść. Wierzę, że mieliście już ją w swoich rękach – jest to właśnie wspomniany wcześniej Dom na wyrębach.

Bohaterem powieści Jedna krew jest Wieńczysław Pskit, mężczyzna, który w dzieciństwie był w centrum nieoczywistego zjawiska i dzięki przytomności umysłu bliskich osób, teraz mógł cieszyć się dorosłością. Można pomyśleć, że autor na „dzień dobry”  zafundował swojemu bohaterowi prywatny horror, nadając mu takie a nie inne imię i nazwisko.
Po raz kolejny Stefan Darda zabiera swojego czytelnika w klimatyczne miejsce – tym razem w Bieszczady. W małej wiosce, pozornie sielankowej, czają się tajemnice, które nie śniły się statystycznemu Kowalskiemu. Nic tu nie jest oczywiste – nawet to, czy główny bohater jest tak naprawdę tym dobrym? Od pierwszych stron powieści fabuła trzyma mocno w napięciu. Przyznam szczerze, że historia o „jednej krwi” wciągnęła mnie tak mocno, że kilka razy podczas czytania książki miałam gęsią skórkę i czułam lekki niepokój. Które to były momenty? Kiedy już sięgniecie po najnowszą powieść Dardy, na pewno szybko się zorientujecie. Mogę Wam jedynie zdradzić, że bywa brutalnie, a bohaterowie wcale nie mają taryfy ulgowej.
W Jednej krwi znajduje się sporo nawiązań do jednego z pisarzy cenionych przez Dardę – Stephena Kinga, a także, jeśli lubicie takowe, smaczki z debiutanckiego Domu na wyrębach.
Czytając powieść, miałam wrażenie, jakbym sama znalazła się w takiej małej wiosce, w lecie, w Bieszczadach i słuchała opowieści przy ognisku o Wieńczysławie Pskicie i jego zwyczajnie  niezwyczajnym życiu. Chyba dlatego tak lubię powieści Dardy – przez ten jego gawędziarski styl.
Reasumując, mnie Jedna krew porwała (na szczęście nie na strzępy), wiem, że w Bieszczady chętnie się wybiorę (a najchętniej w miejsce opisane w książce – mam już w tym wprawę ;)), lektura sprawiła mi mnóstwo satysfakcjonującej rozrywki. I gwarantuję Wam, że po przeczytaniu tej książki przynajmniej dwa razy zastanowicie się, czy aby na pewno rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.
Ze swej strony bardzo polecam!

Juliusz Wojciechowicz: „wszystko co potrafi John Wick zrobić z ołówkiem, ja potrafię szydełkiem”

Magdalena Paluch: Cześć, Julku! Miło mi Cię gościć na Grozowni jako mego rozmówcę, a okazja jest nie byle jaka – już wkrótce ukaże się druga część antologii inspirowanej twórczością Stephena Kinga, której to pomysłodawcą jesteś. Pokłosie – pierwsza część – ukazało się w 2015 roku nakładem wydawnictwa Gmork i zyskało sporą popularność. Czy mógłbyś opowiedzieć o tym projekcie? Przypomnieć jego początki i opowiedzieć, co czeka czytelników w kolejnej antologii. Czy również jej tytuł to Pokłosie?

Juliusz Wojciechowicz: Hej. Dzięki serdeczne za gościnę na Twoim portalu. Odpowiadając na Twoje pytanie, muszę zacząć od sławetnego „To nie jest tak, jak myślisz” 😁 Otóż to prawda, że niebawem światło dzienne ujrzy książka z nazwiskiem Kinga w tle i jest to „mój” projekt, ale nie jest to w żadnej mierze sequel Pokłosia. Pokłosie z założenia miało być hołdem dla Stephena Kinga oraz pewnego rodzaju gratką dla fanów pisarza z Bangor i powstawało w dosyć kameralnym gronie pięciu autorów – autorów, o których wiedziałem, że mają zapisanego Kinga głęboko w sercu i z którymi łączyły nas już wspólne antologie. Trzeba też dodać, że wszyscy zaangażowani w ten projekt dopiero raczkowaliśmy w literackim światku i „spina” była ogromna. Pamiętam też, że projekt realizowany był w ciemno, bez udziału i wsparcia wydawcy – taki był plan: najpierw przygotowujemy książkę, dopieszczamy do wyrzygania, następnie zaczynamy żmudny proces szukania wydawnictwa, które zechce książkę opublikować. Pięknym doświadczeniem, które do dziś wspominam z wielkim sentymentem, była bezinteresowna pomoc Stefana Dardy, który zapoznawszy się z surową wersją tekstu, zgodził się napisać wstęp do Pokłosia, a potem tak samo bezinteresowna i pełna zaangażowania pomoc Darka Kocurka, autora cudownej grafiki, zdobiącej okładkę Pokłosia. Wisienką na torcie okazały się Gmorki. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że ta mała oficyna wydawnicza, również raczkująca wówczas w swojej branży prowadzona jest przez ludzi, którym Stephen King, delikatnie rzecz ujmując, był cholernie bliski. Reasumując: kilku początkujących autorów – fanów Króla, przy bezinteresownym wsparciu „starych wyjadaczy” złożyło hołd literacki swojemu idolowi, a małe wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by ten hołd wydać i uczynić zeń swój bestseller. Pokłosie doczekało się drugiego wydania w wersji elektronicznej i drukowanej, a całkiem niedawno również wersji audio w interpretacji Leszka Wojtaszaka.

Continue reading →

Andrzej Wielgo (Akuma): „Hentai ma to do siebie, że bardzo często jest wizualizacją jakichś pragnień autora lub ma uderzać w poszczególne upodobania czytelników”

Sebastian Drabik: Pozwól, że przejdziemy od razu do rzeczy. Pracę w wydawnictwie mangowym zaczynałeś podobno w Waneko. Opowiedz o tym.

Andrzej Wielgo: To było na początku wakacji 2016 roku. Całkiem przypadkiem zobaczyłem ogłoszenie, że szukają pracownika na ich Facebooku. Już wtedy jako fan mangi oraz osoba myśląca o własnym wydawnictwie, pomyślałem sobie „Hej, to coś dla mnie. Będę dostawał pieniądze za prace przy czymś, co lubię”. No i los tak chciał, że dostałem się do Waneko. Ja i Zuzanna (moja graficzka), zostaliśmy przyjęci na magazynierów. Pamiętam, że przez pierwszy tydzień nie robiłem nic innego niż liczenie i pakowanie zwrotów z empiku. Później zacząłem więcej krzątać się po magazynie i robić coraz więcej. To było jeszcze w starej lokacji, biuro i magazyn w trzypokojowym mieszkaniu. Tysiące mang i dziewięć osób. Momentami było ciasno, ale wspominam to wspaniale. Do tego pracowałem sporo w kuchni, więc jak tylko ktoś przyszedł robić herbatę, to go zagadywałem. Jestem strasznym gadułą, co prawda nie przeszkadza mi to w pracy, a wręcz przeciwnie – nie potrafię pracować w ciszy. Później nastały czasy przeprowadzki, wtedy mieliśmy bardzo dużo pracy. Jednak to było coś ważnego, cała firma tym żyła, a ja byłem tego częścią, chyba wtedy poczułem się członkiem zespołu. W nowym magazynie zająłem się przygotowywaniem zamówień kontrahenckich. Świetnie wspominam pracę w Waneko, poznałem masę świetnych ludzi, których do tej pory odwiedzam i zawsze czuję się tam mile widziany.Continue reading →

Zbiórka na „Worek Kości”

Renata Kuryłowicz to jedna z kobiet, która jest dla mnie inspiracją: pomimo różnych przeciwności losu, spełnia swoje marzenia, a jednym z nich było założenie w październiku 2017 roku wspaniałego miejsca, którego nazwa została inspirowana jedną z powieści Stephena Kinga (Renata jest miłośniczką twórczości autora) – a mianowicie Worka Kości (https://www.facebook.com/worekkosci/).

W Worku Kości byłam tylko raz i to bardziej służbowo, natomiast mogę Wam powiedzieć, że jest to miejsce nietuzinkowe i jedyne w swoim rodzaju – nie znajdziecie w całym kraju takiego drugiego. Bo w tym miejscu właśnie – poza oryginalnym wystrojem (szkielety, czaszki, ołtarzyk ku czci Kinga) – spotkacie się z niesamowitą, wręcz magiczną atmosferą. W Worku Kości możecie zobaczyć na żywo Burleskowe Show, być uczestnikiem interesujących wykładów czy po prostu chłonąć dobrą atmosferę tego miejsca, pijąc jeden z wymyślnych drinków, przygotowanych przez barmanów.

Renata Kuryłowicz była gościem 4. Krakowskiego Festiwalu Grozy KFASON, a także pomogła mi podczas organizacji jednej z edycji i dlatego dziś to ja chcę pomóc tej fantastycznej kobiecie i stąd moja prośba również do Was – mianowicie z powodu obecnych czasów wszelkie knajpki, bary, restauracje itp. borykają się z problemami finansowymi. Nie ominęły one również Worka Kości, dlatego jest zorganizowana zbiórka, dzięki której to wspaniałe miejsce w Warszawie nie zniknie z planu miasta.

Podrzucam Wam link: https://zrzutka.pl/66spbu 

Pamiętajcie, że liczy się każda złotówka. A ja liczę na Was <3

Magda

„Diabeł zza okna”, Anna Musiałowicz

Pobyt na wsi, przy obecnie panującej sytuacji na świecie, to chyba marzenie wszystkich – tych małych i tych dużych. Ograniczenia dotyczące wychodzenia z domu sprawiają, że każdy z nas z chęcią znalazłby się właśnie tam – w domu kochanej babci.

Nie będę oryginalna, kiedy napiszę, że historia, którą opowiedziała Anna Musiałowicz skojarzyła mi się z moim dzieciństwem. Pomimo że nie jeździłam na wakacje do babci (bo babcia mieszkała na co dzień w Krakowie) a z babcią do domu letniskowego, posiadającego duży teren działkowy, który dziadkowie  sobie sprawili na stare lata, to czytając debiutancką powieść autorki miałam wrażenie, że wróciłam do lat beztroski, gdzie problemy były zbyt błahe, by dzisiaj o nich pamiętać. Oczywiście wypady na wieś nie kojarzą mi się tylko i wyłącznie dobrze, bo i zaliczyłam pewien wypadek (i gdyby wszystko potoczyło się inaczej, nie byłoby KFASON-u, oj nie!), i straszliwą burzę, ale mimo wszystko pamiętam je jako taki dobry czas.

Opis:
Powiadają, że gdy wieje wicher, czart pląsa wśród podmuchów. Złakniony niewinnych duszyczek wodzi kaprawymi ślepiami za nieświadomą zagrożenia dziatwą.
W pewnej wiosce, pozornie zwyczajnej jak wszystkie wioski tego świata, ośmioletnia Asia spędza, jak co roku, wakacje u babci – wakacje, które na zawsze zmienią jej postrzeganie świata. Czas beztroski kończy się wtedy, gdy diabeł czyha za oknem, zakłócając spokój Bogu ducha winnych mieszkańców.
Tam, gdzie siła wyobraźni zderza się z prawdziwą magią, Zło przybiera kształt z krwi i kości, a klątwa przestaje być wyłącznie przedmiotem bajania starców, nie ma miejsca na litość i wątpliwości.
Czy rezolutna babcia i plotkara Grzelakowa odkryją mroczną tajemnicę gospodyni proboszcza? Czy kot Mruczek zdoła ochronić Asię? Kto jeszcze ośmieli przeciwstawić się diabłu? Ile dzieci musi zginąć, by czart zaspokoił żądzę?

Debiutująca powieścią Diabeł zza okna Anna Musiałowicz idealnie wcieliła się w postać kilkuletniej dziewczynki i odwzorowała klimat wakacji spędzanych na wsi. Mamy kochającą babcię, dziadka, który przemyka gdzieś w tle, sąsiadki, które wpadają na codzienne ploteczki oraz koleżanki, z którymi główna bohaterka, Asia, utrzymuje kontakt wyłącznie w czasie wolnym od szkoły. Wszystko to zostało ubrane w słowa tak plastycznie i lekko, że nie miałam problemu z wyobrażeniem sobie miejsc czy postaci, które napotykamy w książce. Mamy też diabła – tego podstępnego, który od razu skojarzył mi się z wyglądu z diabłem Piszczałką (śmiejcie się – to jedna z postaci fikcyjnych, która wywołuje u mnie ciary nawet dziś).

Powieść udowadnia, że autorka nie tylko swobodnie włada słowem pisanym, ale też jest osobą oczytaną. Jeśli się nie mylę, w książce można znaleźć smaczki, które czytelnikowi powinny skojarzyć się z prozą Neila Gaimana czy Stephena Kinga. Które to? Myślę, że spokojnie je wyłapiecie. Musiałowicz jest też dobrym obserwatorem zachowań ludzkich. Nieważne, czy opisuje małą dziewczynkę, sąsiadkę seniorkę czy księdza, ważne, że każda z tych postaci staje się wyrazista i przede wszystkim, prawdziwa. Ja autorce wierzę, kiedy pisze o Grzelakowej, bo myślę, że każdy z nas taką plotkarę spotkał podczas pobytu u babci na wsi.

Opowiadaną przez Anię Musiałowicz historię spowija nastrój grozy i tajemnicy, o której wiedzą tylko nieliczni mieszkańcy wsi. Autorka podkreśla to, podkręcając klimat poprzez opis mimiki twarzy bohaterów (porozumiewawcze spojrzenia) czy straszliwych wydarzeń, które mają miejsce w tej niewielkiej wiosce.

Świetnym pomysłem jest wplecenie do powieści rysunków, które wykonała autorka. Znajdziecie je na początku każdego rozdziału i są interesującym uzupełnieniem tegoż. Jeśli już przy motywach graficznych jesteśmy, to chciałam jeszcze napisać, że grafika okładkowa, której autorem jest Andrzej Masianis, sama w sobie bardzo mi się podoba, jest niezwykle klimatyczna. Nie pasuje natomiast, w odniesienie do fabuły, dodanie postaci z bardzo popularnej sagi. Niemniej jest to świadome posunięcie autorki i nie mam zamiaru w to wnikać. Najważniejsza jest dla mnie zawartość w myśl zasady „nie oceniaj książki po okładce”.

Śmiało mogę napisać, że Diabeł zza okna na pewno spodoba się miłośnikom Starej Słaboniowej i Spiekładuchów, autorstwa Joanny Łańcuckiej. Wyborne w formie, inteligentnie poprowadzone i niesamowicie wciągające. Jedyny minus – jest zdecydowanie za krótka. Naprawdę z wielką chęcią czytałabym jeszcze drugie tyle o Asi i jej spotkaniach z diabłem. Może jeszcze kiedyś autorka zabierze nas do wioski, pozornie zwyczajnej jak wszystkie wioski tego świata. Liczę na to!

Podsumowując, z całego serducha polecam Wam debiutancką powieść Anny Musiałowicz. To naprawdę dobra książka, która sprawia, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i dlatego z niecierpliwością czekam na kolejną opowieść tej autorki.

Krzysztof Biliński (Wydawnictwo IX): „po horror dodatkowo sięga tylko niewielki odsetek, ponieważ kojarzy się raczej z literaturą niskich lotów, niewymagającą, a przecież tak nie jest”

Sebastian Drabik: Co skłoniło Cię do założenia wydawnictwa, to w końcu niełatwy kawałek rynku?

Krzysztof Biliński: Przychodzi mi odpowiadać na to pytanie w czasie, kiedy spora część rynku przeżywa naprawdę trudne chwile w związku z gospodarczymi skutkami pandemii… Ale wracając myślami do naszych początków. W ostatnich latach praktycznie każda odnoga rynku gospodarczego stanowiła trudne miejsce dla nowych przedsiębiorców. Sam, przed założeniem własnej działalności, pracowałem w wielu firmach i widziałem, że ciężko jest zarówno na gruncie np. osłon okiennych, fotografii, usług reklamowych i jeszcze wielu innych. Mimo wszystko przez ten czas starałem się pracować „na swoje”. Zanim założyłem własne wydawnictwo, pomagałem i pracowałem dla kilku innych, współpracowałem z drukarniami, realizując różne projekty, zdobywałem doświadczenie i stawałem się, można tak powiedzieć, coraz bardziej profesjonalny. Zresztą jest jeszcze jedna istotna sprawa. Działalność wydawnicza jest jakby jedną z kilku moich działalności zgrupowanych pod szyldem IX. Poza wydawaniem książek, cały czas zajmuję się fotografią wnętrz, pracowałem przy projektowaniu e-learningów (zanim było to konieczne) dla kilku uczelni w ramach projektów unijnych, realizuję renowację oraz mastering nagrań audio, składam i przygotowuję do druku różne projekty graficzne, tworzę szeroko pojęte multimedia i oczywiście pracuję dla innych wydawców czy instytucji jak np. Gmina Niepołomice, dla której składam gazetę, czy Muzeum w Sochaczewie. To wszystko zamykam w swojej działalności i podjęcie decyzji o jej założeniu wiązało się z tym, aby dopiąć wszystko, co robię, w całość.Continue reading →