Marek Zychla: „Typowy horror, w moim wykonaniu, byłby udawany i w tym tkwiłby jego największy problem” ”

Magdalena Paluch: Strychnica to tytuł Twojej najnowszej powieści, której premiera była pod koniec lutego. Bardzo ciekawi mnie, w jakich okolicznościach przyrody powstał ten słowotwór?

Marek Zychla: W powieści, uwaga na delikatny spoiler, połączyłem ze sobą dwa na pozór niemożliwe do połączenia pomieszczenia w jedno; konkretnie piwnicę i strych. Stąd i wspomniane słowotwórstwo.
Poza tym lubię, kiedy tytuł sugeruje czytelnikowi, że ten będzie miał do czynienia z czymś… dziwnym. Wprowadza w nastrój i poniekąd ostrzega. Podobnie zrobiłem kiedys z Bezmiłością, powieścią wydaną przez wydawnictwo Vesper, oraz z Przeczywistością, zbiorem opowiadań wydanym przez kochane Gmorki.
Strychnica to dziwne miejsce, takie trochę wrota do piekieł. To i przemiana, i scalanie skrajności w jedność, to wreszcie dojrzewanie z dorastaniem.

MP: A pamiętasz moment, kiedy to słowo pojawiło się w Twojej głowie? Zanim zacząłeś pisać powieść? W trakcie?

MZ: Najważniejsze ze słów powieści, czyli tytuł właśnie, pojawia się zwykle w najmniej oczekiwanym momencie. Tym razem książka była już prawie gotowa, kiedy dopadła mnie prawidłowa nazwa wspomnianego wcześniej pomieszczenia, które opisywałem jako spiżarkę, co mnie potwornie drażniło. Strychnica uderzyła znienacka, gdzieś przed północą; piękne to słowo klucz, które od razu wskoczyło i na okładkę.

MP: A zanim pojawiło się słowo „strychnica”, miałeś gotowy inny tytuł tej powieści?

MZ: Nie. Zawsze czekam na to jedno słowo lub na garstkę słów. Wiem, że przyjdzie. Wystarczy odrobina cierpliwości. Praca nad powieścią trwa zwykle, w moim przypadku, przynajmniej rok. To wystarczająco długo, żeby na dane słowo… wpaść? Bo wpadamy na słowa, a one na nas.

MP: Przeczytałam ostatnio w jednym z Twoich postów w mediach społecznościowych, że Strychnica to dla Ciebie najważniejsza powieść. Dlaczego? Co ją odróżnia od pozostałych?

MZ: Strychnica opowiada o dwóch latach z mojego życia, kiedy to świat stanął na głowie, czyli tuż po wybuchu pandemii. Mówi o ludziach, których znam i o kocie, którego pokochałem. Jest przez to tak osobista; wręcz do bólu. To w niej dziękuję zarówno Irlandii za kilkunastoletnią gościnę, jak i pracodawcom za możliwość rozwoju. A przy tym bawię się dobrze, pozwalając wyobraźni rozwinąć skrzydła. Nawet w Bezmiłości, gdzie poruszyłem temat dzieciństwa w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, czyli jak najbardziej i mojego, było mnie znacznie mniej. Tam fantazjowalem i wchodziłem w skórę chorego. Mniej lub bardziej usilnie i udolnie. W Strychnicy piszę o sobie i o miłości. Stąd ten strach, czy kogokolwiek tym zainteresuję. Dlatego też, tak myślę, widzę więcej osób, które mogą się od książki odbić, jak i ode mnie zresztą, a także tych, którym jednak jest ze Strychnicą bardzo po drodze.

MP: Czy ten strach wynika przede wszystkim dlatego, że w tej powieści jest dużo Ciebie? Boisz się, że ktoś nie zrozumie Twojego literackiego dziecka i odrzucając je, tym samym odrzuci Ciebie jako autora, by w przyszłości nie sięgać już po Twoje kolejne teksty, bo przecież „to TEN Zychla, który dziwnie pisze”.

MZ: Poniekąd, ale bardzo poniekąd. Wierzyłem w stałych czytelników, szczególnie tych, którzy przybyli po lekturze Bezmiłości. Wiedziałem, że nic im nie straszne. Wiedziałem też, że Wydawnictwo Mięta nie wydawało jeszcze nic równie pokręconego, czym mógłbym im zaszkodzić. Szczęśliwie, cała ekipa Mięty uwierzyła w Strychnicę chyba nawet bardziej ode mnie, ale ja zawsze z duszą na ramieniu prezentuję czytelnikom swoje teksty.
Powieść się sprzedaje; jest czytana. Przyciąga okładką i wydaniem piorunująco wręcz wspaniałym; wręcz idealnym. Otrzymała wymarzone patronaty, z Twoim na czele, i wsparcie ze strony polskiego bookstagrama. W pewnym momencie wyskakiwała wręcz z lodówek, do czego nie przywykłem… Przestraszyłem się, że wychodzę poza pisanie hobbystyczne, a przecież nie jestem autorem przyciągającym tłumy; nie potrafiłbym takim być. Nie piszę powieści linearnych, nie da się praktyczniej żadnej zakwalifikować do jednego tylko gatunku literackiego, wreszcie źle znoszę zgiełk i przebodźcowanie, chociaż kocham ludzi, niektórych ludzi… Większości jednak, ze wzajemnością, nie rozumiejąc 🙂
Zacząłem się zastanawiać, czy potrafiłbym pisać inaczej. Przeskoczyć na rozrywkę, pozostawić te pseudofilozoficzne rozmyślania na temat kondycji ludzkiej, na temat miłości i śmierci za sobą… Napisać typowy horror i stanąć wreszcie po stronie strachu, a nie walczyć z nim od dziecka… Pytanie należało raczej do tych retorycznych i zrodziło się ze stresu.
Myślę, że premiera powieści wiąże się właśnie z ogromnym stresem, paradoksalnie z każdym kolejnym tekstem większym i większym, bo może ten staje na ramionach gigantów, czyli tego wszystkiego, co nami poniewierało ostatnio? I kiedy to się dzieje, kiedy książka trafia do ludzi, wtedy nie ma odwrotu. Mijają długie tygodnie, intensywne i gęste. Trafia w serca i w płoty; żyje i nie przejmuje się już ani wydawcą, ani autorem. I to jest piękne, poniekąd.

MP: Tylko czy pisząc, jak to mówisz, typowy horror, czułbyś satysfakcję? I czy tym typowym horrorem nie zawiódłbyś wiernych czytelników, którzy lubią dostawać od Ciebie pokręcone teksty? Bo jednak, po tylu latach na rynku wydawniczym, to pokręcenie i ogromna wyobraźnia cechują właśnie pisanie Zychli. Przynajmniej ja tak uważam.

MZ: Typowy horror, w moim wykonaniu, byłby udawany i w tym tkwiłby jego największy problem. Może wypadłby mniej sztucznie, niż przykładowo kryminał mojego autorstwa, ale trąciłby plastikiem. Nie zdołałbym włożyć w taką książkę serca.
Strychnica dotrze do nowych czytelników, niektórych pozostawiając zawiedzionych swoją indywidualnością 🙂 Taki jej trudny los… Mam nadzieję, że komuś pomoże, a niewielu zaszkodzi. Ozdobi półki, w najgorszym razie! 🙂
Może pojawi się w dalekich krajach, w sypialni odpowiednika Johna, jednego z głównych bohaterów powieści. Może kiedyś bedzie mu ją czytał „Bartek”. Może zostanie gdzieś szybko zapomniana, by gdzie indziej znów regularnie do niej wracać? W tym tkwi piękno tej naszej miłości do książek. Magia, jedna z nielicznych w tym smutnym generalnie świecie.
I dziękuję za ciepłe słowa. Dziwak dziwaka zrozumie! 🙂

MP: Wspomniałeś wcześniej, że Twoje opowieści powstają około roku. Podobnie było ze Strychnicą. Jak długo dojrzewał pomysł na tę opowieść? I czy od razu miałeś w głowie zarys całości tej historii, czy kształtowała się ona w miarę pisania?

MZ: Dwa lata spędziłem w podobnej do opisywanej placówce i przez ten czas powstawała w mojej głowie powieść. W zasadzie od pierwszego do budynku wejścia, czyli od poznania mieszkańców i współpracowników, od policzenia drzwi i dostrzeżenia żelastwa w ścianie. Od prośby o niewnoszenie czerwonego i od potknięcia się o stos książek. Od przynoszenia komuś wody…
Spędziłem w tym miejscu mniej więcej dwieście dwunastogodzinnych zmian nocnych, czyli musiało, ale to musiało przerodzić się to w powieść! 🙂
Po dwóch latach odszedłem z placówki, by pracować już tylko w KCAT Arts Centre. Pandemia, a raczej połączone z nią restrykcje, zelżały. Mogliśmy znowu gościć u siebie artystów. Za stary już byłem, żeby ciągnąć i dniówki w ośrodku, i nocki w placówce, do tego pisać oraz zajmować się dziećmi. Z bolącym sercem pożegnałem się z rezydentami i niejako w podzięce napisałem Strychnicę. Zmieniłem się przez te dwa lata. Wszyscy się zmieniliśmy i chyba też o tym jest ta książka.

MP: Czy bohaterowie występujący w Strychnicy mają swoich realnych odpowiedników?

MZ: Tak, mają, w dodatku prawie każdy, a niektórym nawet nie zmieniłem imion… Mam nadzieję, że jeśli dojdzie do ewentualnych tłumaczeń, szczególnie na angielski, pozwolą mi na kilka kluczowych dla mojego bezpieczeństwa zmian! 🙂 Inaczej Nino mnie dopadnie, chociaż w rzeczywistości to znacznie milszy mężczyzna i w jego przypadku mamy raczej do czynienia z lustrzanym odbiciem charakteru oryginału. Sammy też wypadałoby zmienić imię… No i Amy.
Bartek to taki miks moich doświadczeń z charakterami dwójki moich przyjaciół i historią „podróżniczą” mojej żony, niekoniecznie jednak z jej doświadczeniami z dzieciństwa. Rezydenci w zasadzie istnieją i oddałem ich wiernie, najwierniej, jak potrafiłem. Przesadziłem z romansem, nieznacznie. John oddany jest w Strychnicy jednak w stu procentach. Jak i nasza przyjaźń.
Miejsca, one też istnieją, zarówno placówka jak i przykładowo Wieszczyczyn, wioska pod Poznaniem, ale raczej nigdy nie doszło tam do tak makabrycznych wydarzeń… Co jeszcze? Zmieniłem położenie placówki, o kilkadziesiąt kilometrów.
Śnieżka! Biała kotka, ale w rzeczywistości bez czarnej łapy, towarzyszyła mi na nockach. Tutaj zrobiłem jej coś „padkucnego”, bo charakterem przypominała raczej psa, wiernego i potulnego… Mam nadzieję, że Strychnicy nie przeczyta, bo z kotami nigdy nic nie wiadomo.

MP: Obstawiam, że kotka już czytała „rękopis”, ale… podejrzewam, że mimo wszystko jest zadowolona, że o niej napisałeś 😉 A Śnieżka z jej specyficznym zachowaniem przypomina mi moją kotkę Sis. Czasem tak na mnie patrzy…
Wracając do Śnieżki, dobrze rozumiem, że już razem nie „pracujecie”?

MZ: Próbowałem ciągnąć trzy pracę na raz, czyli KCAT Arts Centre, placówkę i pisanie książek, ale za stary już jestem na takie zasuwanie 🙂 Długo wytrzymałem. Nawet zbyt długo.
Poza tym każda z tych prac wyczerpuje psychicznie, a i fizycznie – mówimy przecież przykładowo o nockach.
Tak, zrezygnowałem z pracy opiekuna na rzecz KCATu i dalszego pisania. Utrzymuję jednak z placówką kontakt i wiem, że rezydenci wraz z kotką mają się dobrze. Odwiedzamy się jednak sporadycznie, ponieważ dzieli nas od siebie kilkadziesiąt kilometrów. Najczęściej widuję się z „Fioną”, najrzadziej z „Johnem”, chociaż to z nim najmocniej się zżyłem, ale tak już to w życiu bywa, że z przyjaciółmi można nie widzieć się długo i nie wpływa to aż tak destrukcyjnie na przyjaźń… Spotykamy się od święta. Śnieżki nie widziałem najdłużej, ale ona w ciągu dnia raczej szwenda się po okolicy, do domu wracając późnym wieczorem.

MP: W Strychnicy zabierasz czytelnika nie tylko do wspomnianej już wcześniej placówki, ale i do Irlandii – kraju, w którym obecnie mieszkasz. Dlaczego właśnie tu postanowiłeś osiąść z rodziną? Co wyróżnia Irlandię na tle innych krajów Europy (bo zakładam, może błędnie, że brałeś pod uwagę wyłącznie kraje europejskie) i co w niej porabiasz na co dzień (poza pracą w KCAT-cie)?

MZ: Kiedy wyemigrowałem do Irlandii o rodzinie jeszcze nie było mowy, skończyłem studia, próbowałem zawalczyć o doktorat, ale kłód rzuconych pod nogi się nazbierało tyle, że wsiadłem w pierwszy samolot do Shannon, by chociaż przez kilka miesięcy popracować na budowach jako tynkarz – o tynkowaniu wiedziałem wtedy tyle, co o irlandzkim wielkim głodzie, czyli niewiele… Zamierzałem szybko się tego nauczyć. Praca nie wypaliła, firma upadła, zanim zacząłem swój pierwszy dzień jako tynkarz od siedmiu boleści. Znalazłem pracę w markecie jako kierownik magazynu. Kolejne dwa lata szlifowałem język, w tym czasie ściągnąłem do siebie ówczesną dziewczynę i założyliśmy rodzinę. A dlaczego Irlandia? W Irlandii miałem znajomych. Tu mieszkał wtedy mój szwagier oraz najlepszy przyjaciel. Poza tym coś czułem, że to moje miejsce lub miejsce dla mnie, że będzie mi dobrze gdzieś na odludziu – po studiach łaknąłem spokoju. Po wylądowaniu w Shannon, tuż po opuszczeniu lotniska, poczułem się jak w domu. Jechałem w otoczeniu zieleni traw, ciesząc oko przestrzenią. Było chłodno, ale nie zimno, chociaż wyemigrowałem w styczniu. Dotarłem do Galway, w którym łatwo się zakochać. Piękne miasteczko! Bardzo blisko klifów Moheru.
Tak, a wszystko działo się blisko dwadzieścia lat temu…
Poza pracą spędzam czas z rodziną, czytam, pielęgnuję ogródek, czyli powoli się starzeję. No i piszę książki, z mniejszą już może zawziętością, bo i generalnie próbuję wrzucić niższy bieg. Średnio mi to wychodzi 🙂

MP: Oj, z tym uczuciem, że „to jest moje miejsce na ziemi” to Cię rozumiem doskonale, tylko że u mnie jest to Anglia. Nie mam pojęcia, dlaczego. Ale pamiętam ten „uczuć”, kiedy w 2007 roku mogłam tam spędzić dwa miesiące. No jak ryba w wodzie. Nawet chciałam tam zostać, ale życie zweryfikowało plany 🙂
A Ciebie to ja poproszę o kolejne książki, a nie o wyciszanie się. Mam przeczucie, że jeszcze nie powiedziałeś ostatniego słowa 🙂
Wracając do Strychnicy… Dobrze Ci się pisało tę powieść, czy miewałeś blokady?

MZ: Miałem jedną, za to poważną blokadę, a mianowicie po napisaniu Strychnicy czułem, że czegoś jej brakuje. Porozmawiałem wtedy z Bartkiem Zujewskim z wydawnictwa Vesper, który przeczytał wtedy pierwszą jej wersję i poprosił o nieco więcej wiadomości z życia bohaterów przed przybyciem do placówki. Wtedy zabrałem się za rozpisanie całości oraz za grzebanie w życiorysach postaci, dzięki czemu całość nabrała wiarygodności i głębi. Zarówno Nino, Sammy jak i Bartek „ożyli”, a powieść przybrała na wadze. Szczególnie „zaprzyjaźniłem się” z Sammy, co pewnie czuć, zarówno dzięki jej autyzmowi, jak i dzięki zamiłowaniu Niemki do dość szokującego rodzaju sztuki… Bartka wtedy zrozumiałem, polubiłem, co i czytelnikowi może się przydać, a Nino nieco usprawiedliwiłem…
A do Wielkiej Brytanii zawsze możesz wrócić! Przynajmniej na kilka tygodni. Dobrze mieć więcej niż jedno miejsce, w którym czujemy się jak w domu.

MP: Dobrze mieć takiego Dobrego Duszka, który podpowie, jak doszlifować tekst.
Mówisz, że zaprzyjaźniłeś się z Sammy, a ja z kolei najbardziej polubiłam Johna (bo Śnieżkę to wiadomo) :). Strychnica to ważna powieść dla Ciebie, ale niesie też ważne przesłanie – przede wszystkim jej bohaterami są m.in. osoby z niepełnosprawnością umysłową. W swej powieści pokazujesz czytelnikowi, że ta choroba to nie taki diabeł straszny 🙂 Bo mimo wszystko gdzieś tam w środku boimy się odmienności. A jak to było z Tobą, kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z rezydentami? Miałeś obawy?

MZ: Tak, ogromne. Wychowałem się w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, w średniej wielkości mieście. I nawet na studiach nie miałem kontaktu z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie. Nigdy nie rozmawiałem z nikim dotkniętym zespołem Downa czy schizofrenią. Autyzm, depresja, ADHD, guzik o tym wiedziałem. Odmienność groziła wykluczeniem społecznym. Pamiętam, że kiedy zaczynałem pracę w KCAC-ie, wiele osób powtarzało mi, że to wspaniałe i oni by tak nie potrafili, więc tłumaczyłem, że to najwspanialsze zajęcie pod słońcem i nie ma w nim niczego strasznego. To nie litość czy pokuta za grzechy, to nie katorga czy wykluczenie. To raczej szczęśliwy uśmiech losu. Kurczę, pracuję z artystami znanymi na całym świecie! Pomagam, by docierali ze swoją sztuką dalej i dalej. A przy okazji obcuję z ich dziełami i uczę się wciąż wiele o teatrze, o rzeźbie czy o malarstwie. Poznaję nowych wspaniałych ludzi, kiedy siedziałbym tylko w domu, hamowany nerwicą.
Wiesz, wyrwaliśmy z tego rozpędzonego i przerażonego świata kawałek dla siebie, gdzie króluje spokój i kreatywność. Kilka pięter, może dwie setki ludzi. Mam nadzieję, że uda nam się utrzymać centrum jak najdłużej. Dużo niestety się zmienia i wdziera się w naszą dwudziestopięcioletnią codzienność biurokracja Ministerstwa Zdrowia… Opieramy się!
Trzymajcie kciuki!

MP: Tak pozytywnie opisujesz to miejsce, że chętnie kiedyś je zobaczę. Jeśli wreszcie uda nam, się zawitać do Irlandii :)) I oczywiście trzymam kciuki, by jednak to miejsce rozkwitało, a nie zostało stłamszone przez sztywne procedury.
Strychnica to powieść, którą zadebiutowałeś w wydawnictwie Mięta. Jak „wpadliście” na siebie?

MZ: Zwróciłem na wydawnictwo Mięta uwagę już na jednych z pierwszych targów, na które przybyły, czyli dawno (jakieś trzy lata…) temu w Warszawie! Zaczynały! Działały prężnie, z głową i z serduchem, co bardzo mi się spodobało, więc obserwowałem ich rozwój niejako z ukrycia, polecałem też znajomym pisarzom, by słali do nich propozycje wydawnicze. Mnie było dobrze w Vesperze, więc nie myślałem nawet o tym, że pewnego dnia mógłbym sam współpracować z Miętą. Vesper jednak się zmieniał, stawiał na klasyki, powoli porzucając wydawanie rodzimej grozy, co rozumiem i o co nie miałem do nich żalu. Zaczęli przesuwać premierę Strychnicy o kolejne miesiące, dlatego poprosiłem o pozwolenie na ucieczkę 🙂
Wtedy przypomniałem sobie o Mięcie. I zagadałem. I się udało!
Widzisz, bo ja wciąż traktuję pisarstwo jako hobby i lubię współpracować z ciekawymi, dobrymi ludźmi, a przy tym chciałbym móc się dalej rozwijać, co zostało mi zapewnione. Wreszcie moja powieść dostępna jest wszędzie, na wszelkich platformach i we wszelkich formatach. Oczywiście to wiąże się z jej szerszym zasięgiem, pozyskiwaniem kolejnych czytelników, zadowolonych lub nie. Niektórzy zostaną, miejmy nadzieję, ze mną na dłużej. Niektórzy będą mieć mnie za dziwaka! 🙂 Najważniejsze, że cały zespół wydawnictwa Mięta podchodzi do wydawania książek z zapałem i troską o najdrobniejszy szczegół. Ta przecież garstka ludzi jest w stanie konkurować z o wiele większymi i starszymi wydawnictwami! Ogromny szacunek dla nich i cieszę się, że mogłem je – bo w wydawnictwie pracują same kobiety – poznać.
W skrócie: I am happy where I am, czyli dobrze mi, gdzie jestem! 🙂

MP: Czyli rozumiem, że poczułeś miętę do Mięty i zostaniesz w niej jak najdłużej? 🙂

MZ: Tak, jeśli zdecyduję się dalej pisać, to zostanę na zawsze z Miętą 🙂 Jest to dość zabawne, bo kulinarnie nic miętowego mnie nie kręci, nawet słodycze, chociaż do wszelkich słodyczy wykazuję potworną słabość. Uwielbiam pracować z profesjonalistami i z pasjonatami, a Mięta spokojnie odhacza oba te pola. W ciągu mojej przeszło dziesięcioletniej tułaczki po przeróżnych wydawcach widziałem wiele, zarówno dobrego, jak złego. Temat rzeka, dla czytelnika zresztą niespecjalnie ciekawy. Wśród mniejszych i średnich wydawców Mięta lśni niczym diament.

MP: To w takim razie czy obecnie pracujesz nad nową powieścią?

MZ: Nowa powieść jest w zasadzie gotowa. Jeszcze tylko podkręcam w niej poziom grozy… Podobna jest do poprzedniczki, dlatego od temperatury przyjęcia Strychnicy wiele zależy. Czy warto, czy nie warto?, hamletowskie wręcz pytanie! 🙂
A z czasem poszedłbym raczej w powieść obyczajową. Odpoczął od ciężkich tematów i straszenia. Ale to dalsza przyszłość, w dodatku na tyle daleka, że pewnie wiele się do jej nadejścia zmieni.

MP: Ooo, to ja już bardzo czekam na tę nową powieść 🙂
A powiedz, czy w tym roku spotkamy Cię na targach książki lub konwentach?

MZ: Dziękuję.
Tak, pojawię się na pewno w Warszawie, pod Pałacem Kultury. Kraków to też pewniak, czyli tamtejsze Targi Książki. Może Wrocław? Może Katowice? Tu nie mogę jeszcze za wiele obiecać. Będę dawał znać na swoich socjalach, a i Mięta również, więc proszę nas bacznie śledzić! Do zobaczenia!

MP: To może uda nam się spotkać w Krakowie 🙂 Mam taką nadzieję!
A jak na razie, kończąc naszą ciekawą rozmowę (spytałabym o więcej, ale chciałabym trochę zostawić na kiedyś, jak już bobas podrośnie, i jak wrócę do Grozownia Lokalnie :)), powiedz, czego mogę Ci dziś życzyć?

MZ: Jesteśmy umówieni na Kraków!
Dziękuję Ci za rozmowę, za znalezienie dla mnie czasu i za okazanie miłości Strychnicy.
Z życzeń wybiorę: zdrowia, bo szczęście już mam!
Tobie życzę przespanych nocek, siły i zdrowia też, bo się ponoć przydaje!
Dzięki raz jeszcze!

MP: Zatem jak najwięcej zdrowia Ci życzę i również bardzo dziękuję za przemiłą rozmowę!

————————————————————————————————————–
Marek Zychla – pracuje jako księgowy, kadrowy i opiekun osób niepełnosprawnych w KCAT Art&Study Centre w Callan w hrabstwie Kilkenny. W wolnych chwilach pisuje powieści oraz opowiadania, które można znaleźć w szeregu antologii.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *