Światło czy ciemność?
Ciemność. Chyba jest bardziej przyjazna i dyskretna niż światło, które wdziera się każdą szparą, razi, pali upałem, migreny powoduje… Podobno ludzie z północy Europy od dnia polarnego wolą noc polarną. I ja ich rozumiem, bo słońce, które nie gaśnie, które męczy, przed którym nie da się uciec, napawa mnie przerażeniem. Taka ciemność, której możemy doświadczać na co dzień uspokaja – mnie przynajmniej – i jest oswojona. Jak czarny, puchaty kot. Lubię letnie gwiaździste noce oraz te wszystkie listopady i grudnie, kiedy słońca jak na lekarstwo. W ciemności można wskoczyć pod kocyk, w każdej chwili zapalić lampę i zrobić sobie światło, ile go kto chce. Odwrotnie – raczej ciężko. Tylko raz w dorosłym życiu mrok wydał mi się nieprzyjazny. Przestraszyłam się ciemności, która zapadła w górskiej jaskini, gdy przewodnik zgasił latarkę. Tamta nieprzenikniona czerń wyzwoliła we mnie irracjonalny, pierwotny, wręcz paniczny strach. Minie trochę czasu, zanim znowu zdecyduję się wejść do jakiejś jaskini.
Inspiracją do mojego opowiadania było…
Inspiracją był koszmar senny, który miałam w dzieciństwie, i którego chyba nigdy nie zapomnę. Sen o podwójnej babci – kochanej, ale i przerażającej, sen o polu kukurydzy, buczącym transformatorze i ciemnym, wilgotnym bunkrze. Oraz przekonanie, które miałam w sobie lata temu o tym, że światło jest dobre. Jako bardzo małe dziecko wiedziałam na pewno, że wszystkie strachy i koszmarne sny znikną, gdy zapalę lampkę przy łóżku. Mnie, cztero- czy pięcioletniej, prąd kojarzył się z bezpieczeństwem. Do dziś dobrze pamiętam z przedszkola burzliwe dyskusje (prowadzone na dywanie w siadzie „po turecku”) o tym, że duchy umykają w popłochu przed jasnym światłem żarówki, a marnej świeczki nie boją się zupełnie…
Z prądem czy pod prąd?
Z prądem. Zbyt wiele razy zdarzały się w moim domu przeciążenia i awarie prądu – ostatnia z pożarem, wymianą całej instalacji i generalnym remontem, na czas którego przyszło mi mieszkać w namiocie we własnym ogrodzie – żebym narzekała na prąd… A tak serio – kiedyś bardzo pod prąd, ale przez ostatnie dwadzieścia lat z okładem to już raczej z prądem. Choć i teraz różnie się zdarza.
Trzy słowa określające moje opowiadanie.
Plus, minus, demon.
Kiedy nie ma prądu, to…
O tym, jako weteranka awarii, mogę długo. Kiedy u nas w domu gaśnie niespodziewanie światło, nauczona złym doświadczeniem przestrzegam sztywnych procedur. Zawsze najpierw dzwonię do sąsiadki z pytaniem, czy ma prąd, żeby się zorientować, czy awaria dotyczy całej ulicy, czy tylko nas. Jeśli tylko nas, wyłączam korki w całym domu, żeby prąd nie szalał po kablach i nie siał spustoszenia w instalacji. Raz poszalał i zasiał – wystarczy. A potem, świecąc sobie latarką w telefonie, przetrząsam szuflady w poszukiwaniu świec i czekam na elektryka…Z prądem nie ma żartów!
Opowiadanie Moniki Kowalskiej pt. Schron w pierwszej chwili skojarzyło mi się z postacią/postaciami z serii gier Silent Hill, czyli z Cheryl i Alessą. Tam też był motyw dwóch przeciwstawnych osobowości. A że uwielbiam SH, więc i ten tekst bardzo trafił w moje gusta czytelnicze. Podobał mi się pomysł, a cała historia została podana w pięknych okolicznościach przyrody. W ogóle czytając, miałam wrażenie, że akcja Schronu dzieje się gdzieś na Roztoczu, to raz, a dwa – nigdy, przenigdy bym nie uwierzyła autorce, że to jej pierwsze zetknięcie się z horrorem – tak dobrze jej to opowiadanie wyszło! A zakończenie… ech… Mam nadzieję (wierzę w to!), że Monika Kowalska jeszcze powróci z jakąś straszną opowieścią, bo dobrze jej to wychodzi.
Monika Kowalska – Wrocławianka, autorka czterotomowego cyklu historyczno-obyczajowego Dwa miasta, którego akcja oparta jest na rodzinnej historii. Jej debiut powieściowy – Lwowska Kołysanka – został nominowany do nagrody Debiut roku 2021 w plebiscycie portalu LubimyCzytać.pl. Pełnoetatowa matka trzech młodych kobiet w różnym wieku, redaktorka i autorka setek opowiadań w pismach kobiecych, kryminalnych i retro. Przez wiele lat prowadziła również czasopisma dla najmłodszych, co sprawiało jej ogromną frajdę. Od kiedy nauczyła się czytać, nie potrafi przestać. Uwielbia książki (najlepiej grube) i wędrówki w nieznane, podczas których można potknąć się o jakąś historię. Intryguje ją przeszłość i świat, którego już nie ma, a tropienie losów przodków niezmiennie wywołuje u niej dreszcz emocji.
W życiu codziennym z grozą jest za pan brat. Od lat mieszka tuż obok starego indiańskiego… – wróć! – niemieckiego cmentarza zamienionego wrocławskim zwyczajem na park miejski, kilka razy dziennie prowadzi nierówną walkę na śmierć i życie z nieokiełznanym apetytem żarłocznego labradora obdarzonego żołądkiem i uzębieniem demogorgona czy podobnej bestii. Przeżyła już kilka poważnych awarii prądu, w tym jedną zakończoną interwencją straży pożarnej.