„Piąta skóra Nigumy” Aleksandra Bednarska

Kiedy miałam naście lat, często zdarzało mi się wchodzić do bardzo popularnych w tamtym okresie sklepików indyjskich. Przyciągały mnie do nich kolorowe suknie z oryginalnymi wzorami, które kusiły przez wystawową szybę i lubiłam zapach kadzidła. Był nawet czas, kiedy zdarzało mi się palić takie w domu, choć później musiałam dość długo wietrzyć pokój 😉 Sukienkę indyjską miałam jedną: długą, brązową, zakrywającą wszelkie mankamenty figury. Całkiem często ją nosiłam, co jest dosyć ciekawe, bo do dziś ciężko mnie wcisnąć w jakąś kieckę, ale myślę, że po prostu dobrze się w niej czułam. Nie pamiętam, co się z nią stało: czy mi się znudziła, czy ją zniszczyłam. W każdym razie była taka jedna w moim życiu. Teraz już nie zaglądam do sklepików indyjskich, bo nie są dla mnie w żaden sposób atrakcyjne i kojarzą mi się z niepotrzebnymi pierdółkami, ale może to ja się zestarzałam i nie dostrzegam już w tych miejscach nic wyjątkowego. Choć gdybym natrafiła na sklepik Ewy – bohaterki książki Piąta skóra Nigumy być może (ale tylko być może) zmieniłoby się moje nastawienie. O ile wcześniej nie zostałabym… ale… nie uprzedzajmy faktów 😉

Główna bohaterka jest właścicielką małego sklepiku z orientalną biżuterią, który znajduje się w podziemiach Dworca Centralnego w Warszawie. Ewa – bo takie imię przyjęła Niguma wśród śmiertelnych – w swej codzienności napotyka na wyjątkową kobietę. To stała klientka sklepiku. Nasza bohaterka z dnia na dzień jest coraz bardziej zafascynowana nową nieznajomą i małymi krokami dąży do tego, by dziewczyna się do niej zbliżyła. Jak się potoczą losy tych dwóch kobiet i co nas spotka na końcu tej historii? Tego dowiecie się, sięgając po powieściowy debiut Aleksandry Bednarskiej.

Tym razem autorka zabiera nas w podróż szlakiem mitologii indyjskiej. Jej bohaterka, Niguma, to jedna z dakiń, czyli istot, które określano czasami jako te, które zamieszkują cmentarze. Tam miały jeść ludzkie mięso, pić krew czy tańczyć przyozdobione kośćmi zmarłych. Ubrana w skórę Ewy – jak już wcześniej wspomniałam – funkcjonuje wśród ludzi, prowadząc mały sklepić z orientalnymi różnościami. I powiem Wam, że początek powieści jest mocno niepokojący i grozy w nim całkiem sporo (to wtedy, gdy zaczynamy poznawać bohaterkę), potem napięcie znika, pozostawiając przede wszystkim ciekawość, dokąd zaprowadzi czytelnika ta opowieść.

Od premiery książki Piąta skóra Nigumy minęło trochę czasu i do dziś sporo opinii i informacji o powieści (jej interpretacji) pojawiło się już w sieci, więc nie chciałabym ich powielać, natomiast to, co mnie urzekło w całej tej historii, to że tak naprawdę każdy z nas jest taką Nigumą. Może nie mamy nadnaturalnych zdolności, ale podobnie jak ona nosimy różne skóry, różne maski, poszukujemy, zmieniamy się, kochamy czy cierpimy z miłości. Całe życie zdobywamy doświadczenie i nie raz – zanim podejmiemy dobrą decyzję, dokonamy dobrego wyboru – będziemy popełniać (często głupie) błędy.

W tej powieści nie znajdziecie grozy. Chyba że mówimy o grozie istnienia 😉 Jest za to doskonałym przewodnikiem po emocjach. Może ktoś z Was, dzięki tej książce, wskoczy na właściwe życiowe tory. Serdecznie polecam miłośnikom wierzeń i relacji międzyludzkich 🙂

„Diavola” Jennifer Thorne

Uwielbiam włoskie jedzenie! Choć podejrzewam, że takiego naprawdę włoskiego moje podniebienie jeszcze nigdy nie doznało. Wszelkiego rodzaju makarony, słodkości i pizza to coś, obok czego nie potrafię przejść obojętnie. Natomiast do Włoch jeszcze nigdy nie dotarłam. Może dlatego, że moim ukochanym miejscem na Ziemi jest Anglia i gdybym mogła, odwiedzałabym ją przynajmniej raz w roku, a państwo w kształcie buta jakoś zawsze kojarzyło mi się głównie z Rzymem, papieżem i okropnym upałem. Może i jestem ciepłolubna, ale robieniu z siebie skwarki zwyczajnie mówię „nie”. Choć ostatnio coraz częściej rozważam podróż do Włoch (kiedy już Grozolubiś będzie starszy). I nawet myślałam o jakimś małym, uroczym miasteczku pełnym mnóstwa zakamarków i soczystej zieleni, ale że mam za sobą lekturę Diavoli Jennifer Thorne, to zbyt szybko tam nie zawitam…

Anna, główna bohaterka, spędza w małej włoskiej miejscowości wakacje wraz ze swoją rodziną. Organizatorką całego przedsięwzięcia jest jej siostra, Nicole, która wynajęła okazałą willę w otoczeniu pięknych okoliczności przyrody. I na pierwszy rzut oka wszystko wygląda wspaniale, tyle że… takie nie jest. Są chwile, że bliscy Anny dziwnie się zachowują wewnątrz posiadłości i są pomieszczenia, w których bywa przeraźliwie zimno. Na dodatek społeczność miasteczka trzyma się z daleka od rodziny Pace, kiedy dowiaduje się, który budynek wynajmują. Nasza bohaterka nie pozostaje obojętna na – początkowo subtelne, a potem coraz bardziej nachalne – ślady czyjejś obecności. Na dodatek prześladują ją niepokojące sny. I jest jeszcze zamknięty na klucz, tajemniczy pokój… Anna rozpoczyna swoje prywatne śledztwo na przekór rodzinie, a to doprowadzi ją do… Tego dowiecie się, sięgając po Diavolę.

Już jedna z pierwszych scen książki wzbudza w czytelniku uczucie bycia obserwowanym. Wraz z przemierzającą pomieszczenia willi bohaterką wsłuchujemy się w ciszę. Lepką jak lukier ciszę, która sprawia, że na ciele pojawia się gęsia skórka. Ten opis od razu skojarzył mi się z odczuciami głównego bohatera powieści Grahama Mastertona Kandydat z piekła. On też czuł niepokój związany z niespotykaną ciszą wewnątrz posiadłości, w której tymczasowo urządził się ówczesny kandydat na prezydenta. Fascynuje mnie jak dwoje różnych autorów, którzy umieścili wydarzenia swoich powieści w totalnie różnych latach, w bardzo podobny sposób opisuje coś, co czai się w murach budynku, a z czasem prowadzi do straszliwych wydarzeń.

Ale wracając do Diavoli… Z każdą kolejną stroną pozwalałam się książce pochłonąć. Wiecie, jak bardzo ostatnio cierpię na niedoczas, więc tym bardziej byłam zaskoczona, jak fabuła tej powieści mnie wciągnęła. Mimo że miłośnicy grozy znajdą tu sporo znanych z innych tego typu historii rozwiązań, to autorka jakoś w połowie książki fabularnie skręciła totalnie pod prąd, co sprawiło, że poczułam się miło zaskoczona i z jeszcze większą ciekawością chciałam dotrzeć do finału tej strasznej, ale i niezwykle smutnej opowieści.

Jennifer Thorne potrafi przestraszyć. Jej opisy mocno pobudzają wyobraźnię, co sprawia, że powieść ma kolory, ma zapachy, ma emocje. Przewracając kolejne strony książki, nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać: wakacyjnej sielanki czy jednak horroru. Jak możecie się domyślić, zwykle tego drugiego, ale… co ciekawe – nie tylko ze strony CZEGOŚ, co tak niepokoi mieszkańców włoskiego miasteczka (i wakacyjnych rezydentów willi). Dość niezły wycisk fundują naszej bohaterce jej bliscy. Tak naprawdę poza dobrymi relacjami z bratem, Bennym, Anna ma przechlapane. W zasadzie to jest bardzo stereotypowy przykład rodziny, z którą dobrze (?) wychodzi się tylko na zdjęciu. Co zabawne ich nazwisko to Pace, a tłumacząc z włoskiego oznacza ono „pokój”. Niestety w stosunku do Anny niezbyt pokojowo się zachowują. W swej powieści autorka nie tylko stopniowo buduje napięcie związane z występowaniem niewyjaśnionych zjawisk, ale duży nacisk stawia na trudne relacje między bliskimi, co jeszcze bardziej – w ogólnym rozrachunku – potęguje nastrój grozy. No bo wytłumacz rodzinie, która ma do ciebie jakieś „ale”, że jest w niebezpieczeństwie. No właśnie… Panika, przerażenie, niemy strach… Jednak czytelnik znajdzie jakieś plusy w tym ociekającym niesamowitością horrorze 😉

Podsumowując, mnie Diavola kupiła. To jedna z tych powieści grozy, której fabuła – moim zdaniem – jest przemyślana i dopracowana od początku do końca. Polecam wszystkim miłośnikom horroru. I – jak wspominałam na początku – na ten moment wizytę we Włoszech sobie odpuszczę 😉

PS A koza występująca w powieści to superbohaterka :)))

„Sekrety nigdy nie umierają” Vincent Ralph

Tajemnice… Któż z nas ich nie miał w wieku nastoletnim? Wiadomo, że najwięcej sekretów miało się przed rodzicami (np. kiedy na początku semestru wpadła kiepska ocena z matematyki; niestety zaliczam się do tych „szczęściar”, które musiały mieć same piątki, bo inaczej to dno i wodorosty :D), ale też nie wszystkimi tajemnicami dzieliłam się z przyjaciółkami, bo były zbyt osobiste, zbyt trudne w mówieniu o nich albo po prostu miałam poczucie, że mogą być odebrane jako śmieszne. Wtedy idealnym rozwiązaniem stawało się prowadzenie pamiętnika (to jeszcze zanim era blogów i innych mediów społecznościowych na dobre zagościła w naszym życiu. Pytanie tylko, czy teraz ma się tajemnice, skoro ludzie wykazują potrzebę ekshibicjonizmu…) i zapisywanie w nim, choćby krótko, swoich emocji, swoich sekretów, marzeń, imion kolejnych platonicznych sympatii.

Ze swoimi tajemnicami mierzą się również bohaterowie książki Sekrety nigdy nie umierają Vincenta Ralpha. Tyle że oni wyjawiają swoje sekrety co roku, w Halloween, w Chacie Cieni, opuszczonym budynku w lesie. To właśnie tu mogą zmierzyć się z trudnymi zdarzeniami z ich życia, wypowiadając je na głos i w ten sposób urządzając tajemnicom swego rodzaju pogrzeb. Jednak tym razem coś poszło nie tak i niedługo po trzydziestym pierwszym października Sama Halla i jego przyjaciół ktoś zaczyna prześladować. Nastolatkowie są szantażowani i zmuszani do robienia rzeczy nie zawsze zgodnych z prawem. W przeciwnym wypadku ich sekrety ujrzą światło dzienne. Z jakimi tajemnicami mierzą się główni bohaterowie, kim jest ich prześladowca i czy to powieść z happy endem? Tego dowiecie się, sięgając po Sekrety nigdy nie umierają.

Kiedy przeczytałam opis książki, w pierwszym momencie przyszedł mi na myśl film Koszmar minionego lata w reżyserii Jima Gillespiego. Tam również bohaterami jest czworo nastolatków, z tym że ich winą jest potrącenie nieznajomego mężczyzny i wrzucenie jego ciała do morza. Rok później zaczynają się zdarzać RZECZY. W przypadku powieści Sekrety nigdy nie umierają – jak już wcześniej wspomniałam – kartą przetargową prześladowcy są ich tajemnice. Krok po kroku odsłaniane i krok po kroku odkrywające mroki ludzkiej natury.

I mimo że raczej nie sięgam po książki dla młodzieży (choć kilka mam za sobą, choćby TO Stephena Kinga, które zaliczyć można do YA. Przynajmniej jej połowę :)), to powiem Wam, że całkiem przyjemnie czytało mi się powieść Vincenta Ralpha. Co prawda gdzieś po drodze trochę domyślałam się rozwiązania zagadki, to jednak autor zrobił zgrabny twist, którym na chwilę rozproszył moją dedukcję. A i zakończenie nie jest takie oczywiste i spokojnie mogłoby być wstępem do kontynuacji albo swego rodzaju spin-offu.

W dużej mierze o sile fabuły stanowią nastoletni bohaterowie, którzy są rezolutnymi dzieciakami. Mają poukładane w głowie na tyle, na ile można mieć, będąc w kleszczach szalejących hormonów. Natomiast dążenie do prawdy, ich relacje itp. są jak najbardziej naturalne. I – w moim odczuciu – logiczne. Myślę, że każdy z nas w podobnej sytuacji zachowałby się jak Sam Hall i grupka jego przyjaciół.

Poza śledztwem, które na własną rękę prowadzą główni bohaterowie, ważną rolę w powieści odgrywają ich relacje z rodzicami. Autor wskazał na bardzo istotną rzecz – że trudno buduje się więzi rodzinne, kiedy rodzice i dzieci nie potrafią być szczerzy wobec siebie. A nam, pokoleniu czterdziestolatków (wszak w innym życiu mogłabym być mamą nastolatka!) wytyka palcem zasiedzenie w mediach społecznościowych, gdzie wciąż wielu z nas marzy o sławie, tym samym życie rodzinne zostawiając gdzieś w tle. Porusza również kwestię przerzucania własnych, niespełnionych ambicji na potomstwo.

Podsumowując, Sekrety nigdy nie umierają polecam każdemu, kto lubi opowieści z lekkim  dreszczykiem, w których pierwsze skrzypce grają nastolatkowie oraz tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z grozą/thrillerem. To taki przyjemny wstępniak. Ja się nie przestraszyłam, ale jakby nie było – masa horrorów książkowych, filmowych i growych już za mną. Natomiast czas spędzony przy tej lekturze oceniam jako dobrze spędzony. Polecam!

R.L. Stine (US): „As far as horror goes, kids’ fears never change”

Magdalena Paluch: Good morning! First of all, I would like to thank you very much for agreeing to answer some of my questions. I am very happy about this, especially because as a child, I endlessly borrowed the Goosebumps series from the library and read it without end. And today – look! We’re talking! Followers of the Grozownia profile will have a nice surprise. 😊 
So, to start with, since I mentioned the library: were you a frequent visitor as a child?

photo: rlstine.com/

R.L. Stine: I didn’t read books as a child. I read only comic books. One day, my mother dropped me off at the little library in my town, and the librarian was waiting for me.

She said, “I know you like comics. I’m going to show you something else you might like”. And she took me to a shelf of Ray Bradbury stories. Those stories turned me into a reader. That librarian changed my life.

MP: What event led you to start writing?

RLS: I have no idea why I found writing so satisfying. I was nine years old when I started typing stories and joke books. I’d stay in my room typing all afternoon. But I can’t tell you why I enjoyed it so much.

MP: I know this question comes up in most interviews, but with so many books published and so many stories told, it’s impossible not to ask: where do you get the ideas for your stories? I should add: still(!).

RLS: Can’t answer that. You have ideas, too. We all have ideas. But… where do they come from? I’m so lucky. Every time I need an idea, I get one.

MP: Do you remember all the stories you’ve created?

RLS: Remember 350 books? Of course not.

MP: STINETINGLERS: All New Stories by the Master of Scary Tales has just been published in Poland. Do you have a favorite story from this collection?

RLS: I guess THE HOLE IN THE GROUND is my favorite story. I love stories that are about very ordinary things—like a simple hole in the ground— that suddenly turn scary.

MP: What is the most challenging aspect of writing horror for children?

RLS: For me, the biggest challenge is coming up with new scares and twists and surprises. I’ve written so many stories, it gets more and more challenging to do something new.

MP: Since you have been in the publishing market for a very long time, what changes have you noticed in young readers? Are they more discerning, or less so?

RLS: As far as horror goes, kids’ fears never change. We are all still afraid of the dark, afraid of strange places or creatures. The technology changes, but kids don’t.

MP: Do you have time to read for pleasure? If so, which authors’ books do you reach for?

RLS: I read mostly thrillers and mysteries. Some favorites are Michael Connelly, Ian Rankin, Harlan Coben, Lisa Unger…

MP: Joe Hill and Owen King – Stephen King’s sons – have followed in their father’s footsteps and discovered a passion for writing. How about your son? Has he inherited your talent? Or have you noticed writing talent in your grandchildren?

RLS: My son is a music producer and sound designer for Broadway musicals. He recently won a Tony Award for his work on Moulin Rouge.

MP: Is your family eager to read your books?

RLS: My son’s claim to fame is that he NEVER read a Goosebumps book. He did that just to make me crazy.

MP: I was touched when I read on your author page that when your grandson, Dylan, was born, you created the first Little Shop of Monsters picture book, with illustrations by Marc Brown. Will there be more titles in this series for toddlers?

RLS: Marc and I have also published Mary McScary and Why Did the Monster Cross the Road as picture books.

MP: Apparently, you have fulfilled your dream and published a comic book! Can you tell us more about this project?

RLS: I’ve had a lot of fun writing horror comics for adults and kids. My newest graphic novel is called The Graveyard Club.

MP: You have created several hundred stories, which is an amazing achievement! During your writing career so far, have you ever taken an extended break from writing? Any creative blocks?

RLS: No.

MP: We, the children of the 1980s and 1990s, remember with nostalgia the Fear Street and Goosebumps series. Do you receive messages from readers in Poland?

RLS: Sorry to say, I rarely hear from foreign readers. I’m always pleased when I do.

MP: How long do you plan to continue creating new stories for us readers?

RLS: I love it too much. Why would I stop?

MP: And finally, a little story. While working in a children’s library, I often heard parents tell their children: just don’t borrow any horror stories! How would you convince such a parent that horror books are actually cool?

RLS: I think their kids will convince them. They don’t need help from me.

MP: I sincerely thank you for the interview. I wish you all the best and thank you for all the scary stories that fueled my childhood imagination. 😊
PS I would also like to send you warm greetings from the Polish author of horror stories for adults and children, Tomasz Siwiec, who, when I mentioned that I had the chance to interview you, replied: „I adore this guy!”.

RLS: Hi to Tomasz! I enjoyed the interview!


R.L. Stine (originally Robert Lawrence Stine) – American author who has published more than 350 books (mostly horror stories for children and young people), published in more than 30 languages, and sold a total circulation of nearly 400 million copies worldwide.

 

R.L. Stine (PL): „Jeśli chodzi o horror, lęki dzieci nigdy się nie zmieniają”

Magdalena Paluch: Dzień dobry! Przede wszystkim chciałam Panu bardzo podziękować, że zgodził się Pan odpowiedzieć na kilka moich pytań. Jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu, zwłaszcza że jako dziecko w nieskończoność wypożyczałam z biblioteki serię Gęsia skórka, w której zaczytywałam się bez pamięci. A dziś – proszę! Rozmawiamy! Obserwatorzy profilu Grozownia będą mieli niezłą niespodziankę 🙂
Zatem na początek, skoro już wspomniałam o bibliotece: czy jako dziecko był Pan jej częstym gościem?

źródło: https://rlstine.com/

R.L. Stine: Jako dziecko nie czytałem książek. Czytałem tylko komiksy. Pewnego dnia mama podrzuciła mnie do małej biblioteki w moim mieście, gdzie czekała na mnie bibliotekarka.
Powiedziała: „Wiem, że lubisz komiksy. Pokażę ci coś innego, co może ci się spodobać”. Zaprowadziła mnie do półki z opowiadaniami Raya Bradbury’ego. Te historie zmieniły mnie w czytelnika. Ta bibliotekarka zmieniła moje życie.

MP: Jakie wydarzenie zaważyło na tym, że zaczął Pan pisać?

RLS: Nie mam pojęcia, dlaczego pisanie sprawia mi taką satysfakcję. Miałem dziewięć lat, kiedy zacząłem pisać opowiadania i dowcipy. Siedziałem w pokoju i pisałem całe popołudnia. Ale nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak bardzo mi się to podobało.

MP: Wiem, że to pytanie przewija się w większości wywiadów, ale przy tak wielu wydanych książkach, przy tak wielu opowiedzianych historiach nie sposób nie zapytać: skąd Pan czerpie pomysły do swoich opowieści? Powinnam dodać: wciąż(!).

RLS: Nie potrafię na to odpowiedzieć. Ty też masz pomysły. Wszyscy mamy pomysły. Ale… skąd one się biorą? Mam tyle szczęścia, że za każdym razem, gdy potrzebuję pomysłu, on się pojawia.

MP: Czy pamięta Pan wszystkie stworzone przez siebie opowieści?

RLS: Pamiętać 350 książek? Oczywiście, że nie.

MP: W Polsce niedawno ukazały się Dreszczowce. Ma Pan ulubione opowiadanie z tego zbioru?

RLS: Myślę, że Dół w ziemi to moja ulubiona opowieść. Uwielbiam historie o bardzo zwyczajnych rzeczach – jak prosta dziura w ziemi – które nagle stają się przerażające.

MP: Co jest najtrudniejsze w pisaniu grozy dla dzieci?

RLS: Dla mnie największym wyzwaniem jest wymyślanie nowych strachów, zwrotów akcji i niespodzianek. Napisałem już tak wiele historii, że coraz trudniej jest napisać coś nowego.

MP: Ponieważ jest już Pan na rynku wydawniczym bardzo długo, jakie zauważył Pan zmiany w małych/młodych czytelnikach? Są bardziej wymagający, a może mniej?

RLS: Jeśli chodzi o horror, lęki dzieci nigdy się nie zmieniają. Wszyscy wciąż boimy się ciemności, dziwnych miejsc lub stworzeń. Technologia się zmienia, ale dzieci nie.

MP: Czy ma Pan czas na czytanie dla przyjemności? Jeśli tak, po książki których autorów Pan sięga?

RLS: Czytam głównie thrillery i kryminały. Moimi ulubionymi autorami są Michael Connelly, Ian Rankin, Harlan Coben, Lisa Unger…

MP: Joe Hill i Owen King – synowie Stephena Kinga – poszli w ślady ojca i odkryli w sobie pasję do pisania. A jak to jest w przypadku pańskiego syna? Odziedziczył talent po Panu? A może zauważył Pan talent pisarski u wnuków?

RLS: Mój syn jest producentem muzycznym i sound designerem w musicalach na Broadwayu. Niedawno zdobył nagrodę Tony za pracę nad Moulin Rouge.

MP: Rodzina chętnie sięga po Pana książki?

RLS: Mój syn szczyci się tym, że NIGDY nie przeczytał książki z serii Gęsia skórka. Zrobił to tylko po to, żeby mnie doprowadzić do szaleństwa.

MP: Wzruszyło mnie, kiedy przeczytałam na Pana autorskiej stronie, że kiedy urodził się wnuczek, Dylan, stworzył Pan pierwszą książeczkę z obrazkami Little Shop of Monsters, do której ilustracje wykonał Marc Brown. Czy będzie więcej tytułów w serii dla malucha?

RLS: Marc i ja opublikowaliśmy również książki obrazkowe Mary McScary i Why Did the Monster Cross the Road.

MP: Podobno zrealizował Pan swoje marzenie i wydał komiks! Czy może Pan więcej opowiedzieć o tym projekcie?

RLS: Pisanie komiksów grozy dla dorosłych i dzieci sprawiało mi wiele radości. Moja najnowsza powieść graficzna nosi tytuł The Graveyard Club.

MP: Stworzył Pan kilkaset historii, co jest niesamowitym wynikiem! Czy w trakcie dotychczasowej kariery pisarskiej zdarzyła się Panu dłuższa przerwa od pisania? Jakaś blokada twórcza?

RLS: Nie.

MP: My, dzieci lat 80. i 90. XX wieku z nostalgią wspominamy serie Ulica strachu oraz Gęsia skórka. Czy otrzymuje Pan wiadomości od czytelników z Polski?

RLS: Niestety, rzadko otrzymuję feedback od zagranicznych czytelników. Zawsze jednak cieszę się, gdy taki się zdarza.

MP: Jak długo planuje Pan tworzyć dla nas, czytelników, nowe historie?

RLS: Kocham to zbyt mocno. Dlaczego miałbym przestać?

MP: I jeszcze na koniec taka opowiastka. Pracując w bibliotece dziecięcej, często słyszałam, jak rodzice mówili swoim dzieciom: Tylko nie wypożyczaj żadnych horrorów! Jak by Pan przekonał takiego rodzica, że jednak horrory są cool?

RLS: Myślę, że dzieci ich przekonają. Nie potrzebują mojej pomocy.

MP: Serdecznie Panu dziękuję za rozmowę. Wszystkiego dobrego życzę i dziękuję za wszystkie straszne historie, które pobudzały moją dziecięcą wyobraźnię 🙂
PS I chciałabym jeszcze przekazać Panu serdeczne pozdrowienia od polskiego autora horrorów dla dorosłych i dla dzieci – Tomasza Siwca, który, kiedy wspomniałam mu, że dostałam szansę przeprowadzenia wywiadu, odpowiedział: „wielbię tego gościa!” 🙂

RLS: Pozdrów Tomasza! Wywiad bardzo mi się podobał!


R.L. Stine (właść. Robert Lawrence Stine) – amerykański autor, który opublikował ponad 350 książek (głównie horrorów dla dzieci i młodzieży),wydanych w przeszło 30 językach, a sprzedanych na świecie w łącznym nakładzie blisko 400 milionów egzemplarzy. Pod koniec stycznia, nakładem wydawnictwa KROPKA, ukazała się jego najnowsza książka DRESZCZOWCE.
Strona autorska: http://rlstine.com

„Złe nasiono” William March

Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy natrafiłam na Złe nasiono Williama Marcha (oryg. Bad seed), ale wiem, że dobrych kilka lat temu zaczęłam się interesować tym tytułem. Udało mi się nawet nabyć książkę w oryginale, której – OCZYWIŚCIE – nie przeczytałam, bo „ciągle coś”. Za to pamiętam, że obejrzałam adaptację powieści i zrobiła na mnie mocne wrażenie. Na tyle, że kiedy wydawnictwo Materia ogłosiło, iż wydają Złe nasiono, aż mi się buzia uśmiechnęła. Co w zestawieniu z opisem książki może było niefortunne, ale… no… no ucieszyłam się na te wieści. I tyle 🙂

Powieść skupia się wokół dziewczynki, Rhody Penmark, która uważana jest przez znajomych rodziny za dziecko idealne. Spokojna, ułożona, wygadana, lubiana przez dorosłych – tak właśnie jest postrzegana. Jednak to właśnie wokół niej coraz częściej dzieją się niepokojące rzeczy, których na początku nie chce dostrzegać mama Rhody, Christine. Jednak kobieta coraz częściej przygląda się swojej córce z pewną dozą podejrzliwości. Czy jej obawy okażą się słuszne? Koniecznie przeczytajcie powieść Williama Marcha Złe nasiono.

Ta powieść jest PONADCZASOWA. Autor porusza w niej m.in. problemy społeczne, które – mam wrażenie – zupełnie nie zmieniły się od lat 50. XX w. aż do teraz (choć wydaje się to niemożliwe!), ale są one tylko tłem wydarzeń, na których skupia się czytelnik. Ta książka jest WAŻNA, bo pokazuje prawdziwe (tu w rozumieniu realne, naturalne) relacje matki i córki. Mimo że na początku wydają się cukierkowe, to autor w swej narracji wiele razy podkreśla pewną podejrzliwość zarówno Christine, jak i jej męża w stosunku do nienaturalnego – jak na dziecko – zachowania Rhody. Oczywiście – jak to rodzice – starają się wszystko racjonalnie wytłumaczyć, co nie znaczy, że nie odczuwają strachu, który zapewne odczuwa każdy rodzic, zastanawiając się: czy z moim dzieckiem jest coś nie tak?

W tej powieści wszystko współgra ze sobą. Duże brawa dla autora za świetnie sportretowane, wyraziste postacie zarówno pierwszo- jak i drugoplanowe, które czytelnik z łatwością może sobie wyobrazić i zrozumieć ich intencje. I sama Rhoda – dziewczynka z pozoru uczynna, urocza, wręcz idealna, w której zakiełkowało zło. Zło, które nie ma nic wspólnego z opętaniem czy innymi zjawiskami nadprzyrodzonymi. Podoba mi się, w jaki sposób autor jedna po drugiej odkrywa karty, doprowadzając do finału tej niecodziennej historii.

To, co zasługuje jeszcze na duże uznanie, to tłumaczenie tej powieści. Książka jest napisana pięknym językiem. Pan Igor Murawski stanął na wysokości zadania, oddając klimat całej opowieści poprzez słowa. To właśnie te wspomniane już wcześniej przeze mnie, plastyczne opisy, sprawiły, że książkę czytało mi się przyjemnie. Mimo że Złe nasiono do przyjemnych historii nie należy wcale.

Nie przedłużając i nie przesładzając, Złe nasiono to świetnie skonstruowany thriller psychologiczny, w którym fabuła jest szczegółowo dopracowana, a napięcie rośnie w miarę czytania. A wszystko opakowane w rzeczywistość lat 50. ubiegłego wieku. Serdecznie polecam!

 

„Obserwatorzy” A.M. Shine

Mieszkam w małej, podkrakowskiej miejscowości. Można powiedzieć, że dom stoi tuż przy lesie. Ale nie jest to las, jaki – być może – teraz sobie wyobraziliście (z ogromną ilością drzew, ścieżkami pokrytymi mchem i zbutwiałymi liśćmi, gdzie mieszanka zapachów wszelakich oszałamia); to las niewielki, zaniedbany, często zaśmiecony i generalnie chaszczy w nim na potęgę (aż szkoda! Choć niejeden trailer tu nakręciliśmy). Za to drzewa są wysokie i właśnie za nimi codziennie chowa się słońce. Ale że tak szybko zachodzi w styczniu… o tym przekonywałam się za każdym razem, kiedy chciałam sfotografować to piękne zjawisko… A już później, podczas lektury horroru Obserwatorzy A.M. Shine’a, gdy patrzyłam na kolejny niesamowity zachód słońca, nagle przeszedł mnie dreszcz, bo wyobraziłam się, co musieli czuć bohaterowie tej strasznej opowieści…

Mina jest artystką, która po śmierci swojej ukochanej mamy żyje z dnia na dzień. Nie lubi ludzi, choć lubi ich obserwować zza swego szkicownika. Kiedy Peter, znajomy z pubu, w którym zwykła przesiadywać nasza bohaterka, proponuje jej przewiezienie papugi do potencjalnego klienta, ta zgadza się bez wahania. Pakuje do samochodu Złotniczkę i wyrusza w podróż. Niestety, Mina kluczy bocznymi drogami, docierając na skraj rozległego lasu, gdzie jej samochód (i tak naprawdę cała elektronika) odmawia posłuszeństwa. Nadchodzi zmrok i intuicja nakazuje dziewczynie pozostać w aucie… Następnego dnia przemierza leśne ścieżki w poszukiwaniu pomocy. Bezskutecznie. Kiedy zaczyna zbliżać się noc i niepokój wkrada się w serce Miny, zauważa kobietę, która krzyczy w jej kierunku jedno słowo: „biegnij!”. I to właśnie wtedy rozpoczyna się ta niepokojąca opowieść…

Zanim Obserwatorzy trafili na nasz rynek wydawniczy, na jednej z platform streamingowych ukazała się ekranizacja powieści w reżyserii Ishany Shyamalan (tak, dobrze myślicie – to córka TEGO reżysera! M.in. od Szóstego zmysłu). Jak na debiut nie było najgorzej, choć czasem miałam wrażenie, że fabuła pędzi na łeb na szyję, a tu i ówdzie urwało istotne wątki. I zakończenie też nie było najlepsze. Dlatego z przyjemnością sięgnęłam po książkę, by skonfrontować oryginał z filmem. Jak się możecie domyślić, tu również zadziałało stare, dobre powiedzonko, że „najpierw książka, potem film”. Powieść jest zdecydowanie lepsza!

W zasadzie to nawet bardzo dobra. Mimo że fabuła tak naprawdę płynie sobie niespiesznie (poza dość psychodelicznym i pełnym objawów paniki początkiem), dzięki bardzo precyzyjnym opisom lasu, bohaterów czy obserwatorów i ich zachowań czytając, nasza wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach. Wyostrza się nawet zmysł węchu, serio! Jesteśmy w stanie poczuć ten sam paniczny lęk, tę samą bezradność co czwórka bohaterów, ale też mocno kibicujemy Minie w odnalezieniu drogi do domu, w odkryciu prawdy o złu, które czai się w lesie po zapadnięciu zmroku.

Ciekawym zabiegiem jest niespodziewany zwrot akcji, a co za tym idzie – dalsze pokierowanie tą historią przez autora. Poza tym to czego zabrakło w filmie, w książce jest logicznie wyjaśnione. Czytelnik nie gubi się w fabule. Ach, i bardzo podobało mi się zakończenie. Jest niezwykle niepokojące. Czy to zapowiedź kontynuacji? Trudno powiedzieć, ale możliwe, że autor zostawił sobie do niej otwartą furtkę.

Jeżeli szukasz w Obserwatorach mocnych wrażeń, to ich tu nie znajdziesz. Ale czytając tę powieść, będziesz mieć wrażenie, że cały czas ktoś Ci zagląda przez ramię…
Bardzo polecam każdemu, kto w horrorze szuka nastrojowości i zaangażowania wszystkich zmysłów. I czekam na kolejne książki A.M. Shine’a.

„Opowiem ci mroczną historię” Stefan Darda

Kiedy w październiku minionego roku podróżowałam do Wrocławia, by podczas Dolnośląskiego Festiwalu Horror Day poprowadzić spotkanie ze Stefanem Dardą, czytałam książkę zupełnie innego autora. Ale w przerwach powtarzałam sobie zagadnienia, które chciałam poruszyć w rozmowie: coś tam odrzuciłam, coś tam dopisałam, a że nie pamiętałam, w jakich latach działa się akcja cyklu Czarny Wygon, to na chwilkę krótką postanowiłam zerknąć do pierwszego tomu pt. Starzyzna i… nie mogłam się oderwać od powieści. Tak właśnie „czytają się” książki Dardy. Dopiero po dłuższej chwili wróciłam do poprzedniej lektury, zostawiając straszne historie autora jakoś do… grudnia. Wtedy to ponownie, po latach, sięgnęłam po wznowienie jego zbioru opowiadań Opowiem Ci mroczną historię.

A wróciłam do tej książki, bo akurat Grozolubiś zasnął i stwierdziłam, że nie będę zaczynać nic długiego, i że sprawdzę, czy mam jakieś opowiadania na czytniku. Chyba nie muszę Wam mówić, które teksty z miejsca mnie przyciągnęły. Ach, i to moje myślenie, że będę sobie czytać powolutku, po opowiadanku, jeśli tylko się uda. Jeśli tylko maluch będzie miał drzemkę. I jak to się skończyło? Ano tak, że czytałam opowiadania nie tylko w porach spanka synka, ale też podczas gotowania, jazdy komunikacją miejską itp. Po prostu nie potrafiłam się oderwać od lektury. I oczywiście moją, śmieszną może, zasadę, żeby czytać sobie po jednym tekście i nim się delektować, mogłam spokojnie „wyrzucić do śmieci”. Kończąc jeden, od razu zaczynałam kolejny, a w książce jest ich TYLKO dziewięć! Ale za to jakich!…

Mimo że pierwszy raz czytałam Opowiem ci mroczną historię jakieś dziesięć lat temu, większość opowiadań wciąż pamiętałam. I powiem Wam, że historie opisane przez Dardę są ponadczasowe (jeśli chodzi o relacje międzyludzkie czy pewne zjawiska społeczne) i wciąż straszą! Co ciekawe, gdy prawie dekadę temu siegnęłam po ten zbiór, zupełnie inne opowieści wzbudziły we mnie niepokój niż teraz, kiedy mam prawie 42 lata. Pewnie jesteście ciekawi, które to tytuły. Wszystkich Wam nie zdradzę, ale jako osoba, która uwielbia podróże pociągami, dużo emocji pozostawił po sobie tekst pt. Pierwsza z kolei. To taka opowieść z cyklu: co mi się wydaje, że ktoś myśli na mój temat, a co naprawdę myśli. Do tej pory, kiedy myślę o tym opowiadaniu, mam gęsią skórkę. A tu niebawem czeka mnie podróż pociągiem do Poznania… 😉

Moim zdaniem nie ma w tym zbiorze tekstów słabych, a każdy z nich spokojnie mógłby być rozwinięciem dłuższej historii (jak choćby Nika, której rozwinięcie możecie przeczytać w powieści Jedna krew. Czytaliście?). A co się za każdym z nich kryje i co było inspiracją do ich napisania – tego możemy się dowiedzieć od autora w POSŁOWIU. Na przykład Pierwsza z kolei ma dość ciekawą interpretację 🙂

Podsumowując, jeśli lubicie straszne historie o naszych lękach, o nas samych, koniecznie sięgnijcie po zbiór opowiadań Opowiem ci mroczną historię.

„Cienie przeszłości” Anna Bengueddah

Wstyd się przyznać, ale z historią nigdy nie było mi za pan brat. Oczywiście daty czy wydarzenia, które należy znać – znam, ale nigdy nie miałam potrzeby zagłębiania się w te ostatnie ponad program. Za to na Mazury wybieram się jak sójka za morze. Tak, dokładnie ta z wiersza Jana Brzechwy. Może kiedyś tam w końcu dotrę, bo słyszałam, że jest pięknie. I tę właśnie wyjątkowość Mazur połączyła wraz z wątkami historycznymi Anna Bengueddah w swej powieści Cienie przeszłości.

Bohaterką opowieści jest Inka, dziennikarka, która pewnego dnia otrzymuje ciekawy temat do zgłębienia: ma napisać artykuł o żołnierzach wyklętych. Zostaje oddelegowana na wspomniane już Mazury, bo właśnie tam, prawdopodobnie, znaleziono szczątki byłych żołnierzy powojennej Polski. Kobieta traktuje to zlecenie jako szansę na rozwój kariery, jednak wszystko zaczyna się komplikować, gdy przybywa na miejsce… Nie tylko dlatego, że tak daleko od domu spotyka bliskiego znajomego z lat szkolnych, ale też dlatego, że tamtejsze lasy skrywają pewną tajemnicę… Czy Ince uda się ją wyjaśnić? Na to pytanie może Wam odpowiedzieć wyłącznie lektura powieści Cienie przeszłości.

Powiem Wam, że kiedy autorka odezwała się do mnie z propozycją przeczytania tej książki, zawahałam się tylko na moment. No bo ja i historia? Czy mnie to w ogóle zainteresuje? Mimo że coraz częściej czuję, że jestem gotowa na sięganie po tytuły związane z historią naszego kraju (tak, starość ;)). W każdym razie zgodziłam się, bo lubię wspierać autorki czy autorów, którzy debiutują na rynku wydawniczym. I cieszę się, że to zrobiłam.

Cienie przeszłości to opowieść, która łączy w sobie wątki historyczne, obyczajowo-romansowe oraz nadprzyrodzone. Fabuła natomiast została umieszczona w pięknych okolicznościach przyrody, czyli na Mazurach, m.in. we wsi Wojnowo. Autorce udało się oddać ducha tej krainy do tego stopnia, że czytając, czułam się, jakbym wraz z główną bohaterką przechadzała się ścieżkami tamtego regionu. Podobało mi się, że w dialogi wpleciona została tamtejsza gwara, co jeszcze bardziej pozwoliło mi wciągnąć się w tę opowieść. A takiego jedzonka, które serwuje gospodyni z mazurskiej chaty – pani Beata – chętnie bym skosztowała 🙂

Anna Bengueddah zgrabnie włącza do powieści wątek obyczajowo-romansowy. Jest lekko zarysowany, bo ma wpływ na całą opisywaną historię, ale nie jest go – w moim odczuciu – za dużo. Ach, i jeszcze bywa strasznie… Niepokojąco… I nie, nie w relacji Inki z Bartkiem 😉 Ale im bliżej odkrycia tajemnicy jest nasza bohaterka, tym mroczniej robi się wokół niej…

A! I co jeszcze! Autorce udało się zwodzić mnie za nos w pewnej kwestii. Nie mogę Wam powiedzieć, co to, bo zdradziłabym za dużo, ale… no, udało się 🙂

Poza dobrymi rzeczami mam jeszcze małe „ale”. Były momenty, kiedy miałam wrażenie, że dialogi brzmią trochę nienaturalnie (chyba najbardziej rozmowy pomiędzy Inką a jej przyjaciółką, Gosią) i zdarzały się różne, drobne błędy w tekście, ale… poza tym to naprawdę bardzo udany debiut i z przyjemnością sięgnę po kolejną książkę Anny Bengueddah.

Polecam wszystkim tym, którzy lubią połączenie historii z nutką romansu i lekkiej grozy!

„W Pełni Rozkwitających Drzew” M.W. Jasińska

Może zacznę od anegdotki. Kiedy mój brat był mały i po raz pierwszy obejrzał animację Disneya Piękna i Bestia, podczas sceny, w której Bestia na powrót zamienia się w księcia – rozpłakał się. Ba! Rozbeczał się histerycznie – tak polubił głównego bohatera w zwierzęcej wersji, że zupełnie zapomniał, do jakiego finału powinna dotrzeć cała historia. Ciężko było wytłumaczyć kilkuletniemu chłopcu, że zamek był zaklęty, a jego mieszkańcy przemienili się – poza Bestią – w przedmioty codziennego użytku (w sumie też wolałam służbę w wersji „uprzedmiotowionej”, bo wydawała się bardziej sympatyczna; np. urocza pani Imbryk). I że chętnie wróciliby na powrót do swoich ludzkich postaci. Z czasem mój brat zrozumiał przekaz tej baśni, co nie znaczy, że się z nim w pełni zgadzał.

A skoro o pełni mowa, to… Dawno, dawno temu, bo jakoś w czerwcu minionego roku, przeczytałam pewną powieść, której tytuł brzmiał W Pełni Rozkwitających Drzew. Jest to historia Elaine, młodej służącej, która trafia do zamku w Kemnitz, którego nowym właścicielem jest Ksawery von Zierotin. Tych dwoje dopada strzała Amora: zakochują się w sobie, biorą ślub i gdyby to była baśń, to mogłabym zakończyć to zdanie słowami „a potem żyli długo i szczęśliwie”, ale… NIE. Wręcz przeciwnie – coś niepokojącego dzieje się wokół Ksawerego, a na dodatek w mieście w tajemniczych okolicznościach zaczynają umierać ludzie. Czy odpowiedzialny za nie jest właściciel zamku, a może Elaine, która skrywa pewien sekret? A może podejrzenia padają na osoby trzecie? By się tego dowiedzieć, zachęcam Was do sięgnięcia po powieść W Pełni Rozkwitających Drzew, której autorką jest M.W. Jasińska.

Powiem Wam, że trochę się bałam, czy historia ta nie będzie zbyt romantyczna, a wątek nadprzyrodzony ledwie wspomniany. Oj, jakże się myliłam! Owszem, tło obyczajowe jest wyraziste, ale w wyważony sposób, a całość otulona została mgiełką tajemniczości.

To, co podoba mi się w tej powieści to klimat. Groza, niepokój, wspomniana już wcześniej tajemnica, a wszystko to w otoczeniu murów zamku, w otoczeniu lasu… Uważam, że autorka bardzo dobrze poradziła sobie w tej, jakże niełatwej do opisania, nastrojowości. Podoba mi się również to, że Jasińska doskonale wie, o czym pisze. Swoją opowieść zbudowała na tle historycznym – to raz, a dwa – można w niej znaleźć odniesienia do dzieł literatury czy sztuki. Czuć w narracji autorki pasję, jaką darzy wspomniane przeze mnie dziedziny. I cieszę się, że tą pasją, tą wiedzą postanowiła podzielić się z czytelnikami.

W zasadzie mam jedną, jedyną uwagę. Ale pamiętajcie – to uwaga subiektywna. Otóż w posłowiu Jasińska zdradza, jakimi dziełami inspirowała się, pisząc W Pełni Rozkwitających Drzew. Ja jestem z tych, którzy lubią odkrywać elementy układanki, natomiast tu trochę dostaliśmy ułożony obrazek na tacy, ale… z drugiej strony czytając to posłowie, byłam pod wrażeniem ogromu pracy, który autorka wykonała, pisząc powieść. Należą jej się gromkie brawa!

Polecam tę książkę wszystkim, którzy lubią połączenie baśni, opowieści gotyckiej i fantastyki z nutką solidnej grozy.