„Złote kwiaty” Magdalena Sobota

Kilka lat temu, po ponad dwudziestoletniej przerwie, wróciłam nad nasze polskie morze. Do tej pory byłam #teamgóry i nie tęskniłam za Bałtykiem (zresztą nie było specjalnie za czym tęsknić, bo po prostu go nie pamiętałam: szumu fal, kolorów zależnych od pory dnia czy pogody, jego bezkresu), ale któregoś dnia powiedziałam sobie, że dawno na północy Polski nie byłam, to może warto zerknąć, cóż tam się wyrabia. Najpierw był to wypad bardzo szybki, urlopowy, a kiedy już złapałam morskiego bakcyla, miałam przyjemność spędzić miesiąc w pięknym Gdańsku, głównie zawodowo, ale też po części turystycznie. Od tego czasu tęsknota za morzem już jest namacalna, w miarę regularna i wiem, że góry są piękne, ale Bałtyk… ten nieokiełznany Bałtyk wzbudza w moim sercu ciepłe uczucia…

Pewnie zastanawiacie się, czemuż ja o tym morzu tak gadam, skoro książka ma kwiaty w tytule, ale to wszystko dlatego, że akcja najnowszego kryminału młodej i zdolnej Magdaleny Soboty Złote kwiaty głównie dzieje się właśnie w Gdańsku.

Dwa lata po niezwykle udanym debiucie Ogród zły na rynku wydawniczym ukazał się drugi tom serii kryminalnej Śledztwa Herminy Wasylik – Złote kwiaty. Główna bohaterka, znana być może już czytelnikom z pierwszej części, w związku z wydarzeniami z poprzedniego śledztwa i odniesionych w jego trakcie obrażeń, przeprowadza się na czas nieokreślony do Gdańska, do matki i jej męża. Tutaj, dzięki opiece najbliższych, Hermina podejmuje terapię oraz rehabilitację. W trakcie tego dość trudnego, ale i na dobrą sprawę monotonnie spędzanego czasu, w jej życiu pojawia się młodsza przybrana siostra, Kamila, która akurat postanowiła zrobić sobie przerwę od studiów. Inny zbieg okoliczności z kolei sprawia, że nasza bohaterka spotyka w mieście dawną koleżankę z akademii policyjnej, której brat wraz z kolegami prowadzi popularny podcast o true crime. Jak możecie się domyślić, Hermina dostaje propozycję dołączenia do ekipy, a jej zadaniem jest rozwikłanie zagadki zaginionego nauczyciela liceum, w którym – uwaga – uczyła się jej przybrana siostra. Czy misja okaże się sukcesem? – tego musicie dociec sami, sięgając po najnowszy kryminał Magdaleny Soboty Złote kwiaty.

Muszę Wam powiedzieć, że ja naprawdę w swoim życiu trochę książek przeczytałam i są dni, kiedy bardzo trudno mnie zainteresować daną historią, ale w przypadku tekstów tej  autorki wiem, że literacko zostanę zaspokojona. I tak było i tym razem, kiedy powróciłam do Herminy Wasylik. W przeciwieństwie do Ogrodu złego, Magda Sobota pokazała nam swoją bohaterkę w środowisku rodzinnym, z którym tak naprawdę sama dopiero zaczyna się zapoznawać, oswajać, więc poniekąd wspieramy ją w tym przedsięwzięciu w miarę przekładania kolejnych stron powieści. Bohaterka jest pokazana jako postać w zasadzie bezbronna – zarówno psychicznie, jak i fizycznie dopiero walczy o odzyskanie dawnej siebie i ta walka pokazana jest bardzo przejmująco, porusza czytelnika, bo przecież nikt z nas nie lubi być bezbronny czy uzależniony od innych osób. Opis całej gamy emocji Herminy, jej lęki o przyszłość – to wszystko udało się autorce przedstawić bardzo wiarygodnie.

Podoba mi się również sposób prowadzenia śledztwa. W moim odczuciu zupełnie niespieszny, zwłaszcza że jeszcze przeplatany „przebitkami” z Krakowa i ukazaniem postaci, które były obecne w życiu Herminy w Ogrodzie złym. Brak pośpiechu jest w tym wypadku atutem, bo podążamy za naszą bohaterką ramię w ramię, nie gubimy się, znajdując kolejne elementy układanki, a wszystko ostatecznie prowadzi do zaskakującego końca, który tworzy idealną całość.

W trakcie czytania powieści bywa łzawo, niebezpiecznie, zabawnie, nawet pokusiłabym się o wskazanie momentów, w których widać przyjaźń autorki z gatunkiem, jakim jest horror (podpowiem Wam tylko, że chodzi m.in. o scenę z kwiatami). Magda Sobota ma umiejętność budowania napięcia i potrafi zakończyć rozdział w takim momencie, że… no właśnie – trzeba czytać dalej.

Kiedy myślę o Złotych kwiatach, to mam w głowie wyobrażenie ściśle zazębiających się trybików mechanizmu zegara. Właśnie tak odbieram ten kryminał. A Wam bardzo polecam nie tylko tę powieść, ale i inne teksty Magdy Soboty, bo to bardzo dobrze rokująca autorka. Jedna z  tych nielicznych, na której powieści i opowiadania będę czekać z niecierpliwością.

„Miłość” Tadeusz Oszubski

Dawno, dawno temu, czyli jakieś ponad 20 lat, byłam sobie romantyczką. Jako nastolatka marzyłam o wielkiej  miłości, wiecie, takiej z prawdziwego zdarzenia, że motyle w brzuchu szaleją, nie możesz spać, nie możesz jeść, Twoje myśli krążą wyłącznie wokół X i generalnie Twoje emocje to jedna wielka sinusoida: od euforii po wielki dół. Żeby była jasność – zakochałam się kilka razy w życiu. Nawet zdarzyło mi się popełnić wiersze (ale przyznajcie szczerze – kto ich nie pisał w wieku nastoletnim?). Oczywiście za każdym razem był to TEN JEDYNY (aż jego era faktycznie nadeszła. Mimo wzlotów i upadków ;)), ale ostatecznie doświadczenie sprawiło, że z romantyczki stałam się realistką i… całe szczęście 🙂 Co nie znaczy, że mimo kochania grozy i horroru nie lubię romantycznych sytuacji czy filmów. Romantyczne książki odpuszczam.

Na maturze ustnej z języka polskiego miałam dość zabawną sytuację dotyczącą tematu, o którym teraz piszę. Otóż wylosowałam pytanie o różne rodzaje miłości na przykładzie wybranych epok literackich. Och, ależ mi to zagadnienie siadło. Przygotowując się do odpowiedzi, nuciłam sobie jakąś piosenkę Kasi Kowalskiej, a kiedy nadszedł czas egzaminu, odpowiadałam wręcz śpiewająco 🙂

Ostatnio znowu w moim życiu zagościła Miłość. Tym razem autorstwa Tadeusza Oszubskiego. Chwilę się wzbraniałam przed jej przeczytaniem, mimo że kusiła mnie okładką (ach, to krwiste serducho!), ale koniec końców ciekawość zwyciężyła. I wiecie co? Na całe szczęście! Bo to jest książka, o której nie da się szybko zapomnieć. Ale momencik, po kolei…

W Miłości spotykamy trzech głównych bohaterów: emerytowanego policjanta Jana Wirskiego, przestępcę Cezarego Klimę oraz niespełnionego artystę malarza Tomasza Marczyka. Fabuła powieści dla każdego z nich układa się zupełnie inaczej, ale łączy ich punkt wspólny, a nawet dwa – akty rudowłosej kobiety, które pojawiły się w jednej z bydgoskich galerii sztuki oraz tytułowa miłość. Dla jednego z mężczyzn ta ostatnia będzie uczuciem pełnym namiętności, pasji, erotyzmu, niezwykle silnej więzi, dla kolejnego to nałóg, obsesja, zaborczość, a dla jeszcze innego to wchodzenie w stereotypy, lęk przed byciem prawdziwym. Te wszystkie elementy stworzyły niezwykłą mieszankę kryminału, elementów grozy oraz sporej dawki erotyki, które jako całość porwały mnie od samego początku.

Miłość Tadeusza Oszubskiego jest typem powieści nieodkładalnej. Nawet gdy chciałam przerwać czytanie, bo krzyczały do mnie obowiązki, to zwykle kończyło się na tym, że „jeszcze tylko jeden rozdział, bo ten jest przecież króciutki”. Nie wspomnę o sytuacji, kiedy prawie przegapiłam swój przystanek… Podobało mi się, jak autor podchodzi do uczucia, jakim jest miłość. Ja mu wierzę. Wierzę, że każdy z bohaterów właśnie tak może ją postrzegać. Nie ma tu lukru, jest czułość, troska o drugą osobę, ale i fascynacja, pożądanie, seks. I jest intryga kryminalna, która z każdą przeczytaną stroną wciąga czytelnika w swe macki i która zatacza krąg wokół wszystkich trzech bohaterów, stopniowo zbliżając ich do siebie. Bywa zabawnie, ale i brutalnie, przerażająco, krwawo, a wszystko nieuchronnie zmierza do zaskakującego (?) finału!

Na koniec dodam jeszcze, że jest to taka historia, którą każdy miłośnik kryminału z przyjemnością zobaczyłby na szklanym ekranie (oczywiście z odpowiednio rozpisanym scenariuszem i dobraną obsadą). Obojętnie, czy jako film pełnometrażowy, czy serial. Dobrze zrobiony na pewno zdobyłby popularność. Może kiedyś przyjdzie czas na Miłość poklatkową, a tymczasem bardzo polecam Wam Miłość w wersji literackiej. Z tą powieścią czas jest dobrze spędzony!

„Wróżda” Agata Kunderman

Zauważyłam, że ostatnio chętnie sięgam po kryminały lub thrillery. I nie dlatego, że znudził mi się mój ukochany horror (a może…? ;)), ale bardziej z ciekawości, co też kryminaliści są jeszcze w stanie wymyślić w swoich książkach, skoro „już wszystko było”.

I tym sposobem w moje ręce trafiła jakiś czas temu debiutancka powieść Agaty Kunderman Wróżda. Tu muszę się na chwilę zatrzymać i podzielić z Wami taką ogólną obserwacją. Czy Wy też zauważyliście, że dość popularne stało się rozwiązywanie spraw kryminalnych dotyczących zaginionych lub uśmierconych dzieci przez rodzica/rodziców? Nie mówię tu tylko o książkach. No chyba że ja mam takie wyjątkowe szczęście, że właśnie tego typu fabuła się do mnie garnie 🙂 Ale to tylko taka dygresja, która nie ma wpływu na moją opinię o Wróżdzie. Jak wspomniałam wcześniej – to luźna obserwacja.

Wracając do książki – sięgnęłam po nią, bo zainteresowała mnie opisana tam historia. Wyobraź sobie, że jesteś szczęśliwym rodzicem, Twój dzieciak rośnie zdrowo i uwielbiasz z nim spędzać każdy dzień. I nagle, w ciągu chwili, ta sielanka się kończy. Twoja pociecha w głupi sposób traci życie, a Ty pogrążasz się w rozpaczy… Oczywiście Twoje małżeństwo rozpada się, bo nie potrafiliście udźwignąć tej tragedii, a Ty egzystujesz z dnia na dzień. Byle szybciej, byle jakoś, byle do końca… I wtedy wydarza się coś, co sprawia, że Twoje pozbawione sensu życie wywraca się do góry nogami, bo dostajesz informację, że Twoje dziecko żyje… Ale czy to jest prawda? Czy to nie jest jakiś okrutny żart? Właśnie tego chce dowiedzieć się główna bohaterka Wróżdy, Joanna.

Od samego początku dałam się wciągnąć historii opowiadanej przez autorkę. Byłam ciekawa, przez jakie piekło emocjonalne zostanie przeprowadzona bohaterka i jakie będą tego konsekwencje. Kto będzie sprzymierzeńcem, a kto wrogiem? Mimo że dość szybko moje podejrzenia padły na właściwą osobę odpowiedzialną za całe zamieszanie w (pozornie już) uporządkowanym życiu Joanny, to jednak samo wyjaśnienie intrygi i kilka warstw pobocznych tej opowieści sprawiło, że dałam się prowadzić fabule jak po nitce do kłębka. Przede wszystkim byłam ciekawa, jak Kunderman zakończy swoją historię i czy główna bohaterka osiągnie upragniony spokój. Czy zaspokoiłam swoją ciekawość? Oczywiście!

Warto wspomnieć, że poza warstwą kryminalną, znajdziemy we Wróżdzie również mocno rozwinięte wątki obyczajowe, które w nienachalny sposób uzupełniają całość. Autorka mierzy się również z chorobą depresji na przykładzie przeżyć Joanny, opisując jej codzienność i zmagania z przygnębiającym smutkiem po śmierci córki.

I na zakończenie jeszcze naszła mnie taka myśl, że Wróżda to thriller, który raczej poleciłabym kobiecie. Wydaje mi się, że czytelniczce łatwiej będzie poczuć więź z główną bohaterką i wejść w jej emocje. Ale to taka moja subiektywna opinia 🙂

Jako całość polecam 🙂

 

 

„Brudne sprawki wujaszka Hana” Aleksandra Bednarska

Filmowe horrory azjatyckie są – w moim subiektywnym odczuciu – swego rodzaju pewniakami, jeśli chodzi o klimat, trzymanie napięcia, uczucie niepokoju podczas seansu czy samą ich realizację. Wydaje mi się, choć w tym momencie nie dam sobie ręki uciąć, że jak do tej pory nie zawiodłam się na żadnym z tytułów, które miałam przyjemność obejrzeć. The Ring, The Grudge, Reinkarnacja, Smutek czy Medium to tylko kilka filmów, które mocno zapadły mi w pamięć i wywołały uczucie niepokoju podczas oglądania…

Dlatego sięgając po Brudne sprawki wujaszka Hana Aleksandry Bednarskiej z jednej strony miałam pewne oczekiwania odnośnie książki, a z drugiej… bałam się rozczarowania. Że teksty nie okażą się na tyle straszne i klimatyczne na „sposób azjatycki”. Och, jakże się myliłam…

Brudne sprawki wujaszka Hana to zbiór dziesięciu opowiadań, pozornie odrębnych, ale połączonych postacią tytułowego bohatera. Bezpośrednio spotykamy go tylko na początku książki, natomiast w kolejnych tekstach facet przewija się niczym duch, a świadomość jego obecności wywołuje na skórze czytelnika gęsią skórkę.

Teksty, które serwuje nam Aleksandra Bednarska, mają niezwykłą atmosferę i… przerażają! Autorka swobodnie porusza się po kulturze Dalekiego Wschodu, podrzucając nam nie tylko sporą dawkę strachu i niesamowitości, ale i wiedzy merytorycznej o tamtych regionach geograficznych. Z opowiadań możemy wywnioskować, że jej fascynacja kulturą azjatycką nie została zgłębiona wyłącznie na potrzeby napisania tej książki.

Brudne sprawki wujaszka Hana pochłania się niczym dobry serial na popularnej platformie streamingowej. Trudno jest odłożyć książkę, bo każdy kolejny tekst przynosi obietnicę niepokojącej, ale fascynującej opowieści. Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli napiszę, że ta obietnica za każdym razem zostaje spełniona.

Warto wspomnieć, że każde opowiadanie otrzymało odrębne ilustracje, których twórcą jest Dawid Boldys i które dodatkowo podkreślają klimat książki. Moim ulubionym tekstem natomiast został RAZ-DWA, RAZ-DWA, który chyba najbardziej skojarzył mi się z ulubionymi horrorami z Dalekiego Wschodu.

Podsumowując, bardzo Wam polecam Brudne sprawki wujaszka Hana i cieszę się, że Aleksandra Bednarska dołączyła do zacnego grona polskich autorek literatury grozy 🙂
I oczywiście czekam na jej kolejne teksty!

„Dziwolągi” Joanna Zaręba

Pamiętam, kiedy jako nastolatka sięgnęłam po grę komputerową Faust, czyli jakieś 23 lata temu. Był to klasyczny point’n’click, a fabuła przedstawiała się następująco: Marcellyus Faust musi rozwiązać spór toczący się między Bogiem a Mefistofelesem, dotyczący losu dusz ludzi zamieszkujących Park Marzeń. Ludźmi tymi byli… osobliwcy. Siostry syjamskie, siłacz czy otyła dama to tylko kilka postaci, które mogliśmy spotkać w trakcie przemierzania kolejnych lokacji (i różnych czasów). Chętnie znów wróciłabym do gry, bo sama atmosfera (tajemnica, niepokój), oryginalni bohaterowie, logiczne zagadki, a do tego świetna muzyka to wystarczający powód, by na powrót cofnąć się do lat szczenięcych. I osobliwcy… Te fascynujące postacie, które fizycznie odbiegały od wizerunku człowieka, który jest nam bliski…

Potem było Carnivale… Cudowny serial o trupie artystów, również osobliwych, którzy przemierzają Amerykę w czasie II Wojny Światowej. I w tym wypadku również, gdzieś w tle, rozgrywa się walka dobra ze złem. Kocham ten serial za niesamowity klimat, oryginalnych bohaterów i za całą historię, aczkolwiek została ona skrócona wyłącznie do dwóch sezonów, nad czym mocno ubolewam…

I jeszcze był film Freaks w reżyserii Toda Browninga, który mną totalnie pozamiatał. Dziełko z 1932 roku, trwające przeszło godzinę, a zapadające mocno w pamięć… Chyba dlatego, że większość głównych ról zagrali prawdziwi osobliwcy…

I między nimi na nich skupiła się Joanna Zaręba w swej niezwykłej książce Dziwolągi.

Ze swej strony tylko Wam powiem, że nie wiem, skąd wzięła się u mnie fascynacja właśnie osobliwościami (podobnie mam z motywem wesołego miasteczka czy cyrku – oczywiście w wersji upiornej, mrocznej), bo nigdy żadnego na żywo nie widziałam (może poza osobą z karłowatością). Możliwe, że wynika to właśnie z takiej ciekawości innością, oryginalnością. W każdym razie tym chętniej sięgnęłam po wspomnianą już książkę Dziwolągi – by dowiedzieć się czegoś więcej o postaciach, które na przełomie XIX i XX wieku były bardzo popularne jako freak shows.

Książka została opatrzona obszernym wstępem, a następnie podzielona na części, które określały schorzenie/przypadłość wybranych osobliwości. Każda osoba została skrupulatnie opisane, a każdy rozdział posiada zdjęcie postaci, o której mowa. Dzięki temu możemy od razu zobaczyć, jak wyglądał dany dziwoląg.

Autorka w bardzo ciekawy, gawędziarski sposób snuje opowieść o ludziach, którym nie dane było zaznać tzw. normalności. Z powodu wszelakich defektów fizycznych (jeśli sięgnięcie po książkę Joanny Zaręby dowiecie się, że byli to ludzie niezwykle inteligentni), ich jedyną szansą na przetrwanie było dołączenie do ekipy freak shows. Tylko tu mogli znaleźć przyjaciół, poczuć jako taką akceptację czy starać się o godne zarobki. Choć – jak można się domyślić – byli również wykorzystywani przez pracodawców i nie zawsze traktowani uczciwie, z szacunkiem… I nad tym aspektem również pochyla się autorka. Bo mimo sławy i pieniędzy, często byli to ludzie nieszczęśliwi, samotni, bez dalszych perspektyw… Jedną z opisanych historii, która mocno zapadła mi w pamięć, jest ta o Julii Pastranie – najbrzydszej kobiecie świata. Jest to też jeden z obszerniejszych rozdziałów w książce, w którym autorka opisuje, jak chęć zysku przez pracodawcę doprowadza do tego, że zarabia na swej podopiecznej nawet po śmierci. I to po śmierci dosłownie!

Mogłabym długo o tej książce opowiadać, ale to Wasze zadanie – by po nią sięgnąć i zagłębić się w świat Dziwolągów. Jestem pełna uznania dla ogromu pracy, który Joanna Zaręba włożyła w znalezienie materiałów, ich selekcję oraz napisanie tej książki. Wiem, że to swego rodzaju osobliwe kompedium jest tylko kroplą w morzu postaci, których było od groma w opisywanym przez autorkę okresie, ale całość jest tak dobrze przygotowana i opowiedziana, że gdyby książka miała i 1000 stron, nadal byłaby równie ciekawa i fascynująca.

Mam nadzieję, że powstanie kontynuacja Dziwolągów. Może o mniej sławnych, a jednak intrygujących postaciach? Zostawiam to autorce pod rozwagę, a Was – jeśli jeszcze nie mieliście tej pozycji w swoich rękach – bardzo zachęcam do sięgnięcia po ten osobliwy tytuł.

 

„Otwliczanie” Eliza Mikulska

Ogień… Jeden z czterech żywiołów, który z jednej strony przywodzi na myśl poczucie bezpieczeństwa, ciepło, a z drugiej – jego niszczycielska siła, chaotyczny taniec potrafi zgładzić lasy, ludzkie dobra materialne czy… życia.
Mam to szczęście (odpukać w niemalowane), że ogień kojarzy mi się tylko z tym dobrym: z płomieniem świecy, który sprawia, że w pomieszczeniu robi się klimatycznie czy ze spotkaniami przy ognisku w gronie rodziny lub przyjaciół. I tak niech już zostanie…
Ale… gdyby nie było ognia, nie byłoby strażaków, a to właśnie strażacy są głównymi bohaterami kryminału Elizy Mikulskiej Otwliczanie, a ściślej – Agata Mans, jedyna kobieta pracująca w remizie strażackiej w Radomiu.
Pewnego dnia, podczas oprowadzania przedszkolaków po jednostce, znika dziecko. Okazuje się, że jest nim Kuba – syn naszej bohaterki. Pomimo szybkiej reakcji strażaków oraz usilnych starań policji, chłopca nie udaje się odnaleźć. Agata Mans postanawia prowadzić śledztwo na własną rękę.
Historia rozkręca się powoli (niemniej forma i tempo jest dynamiczne), ponieważ autorka szczegółowo wprowadza czytelnika w pojęcia i działania związane z zawodem strażaka oraz jego obowiązkami. I bardzo dobrze! Wszak dla takiego laika jak ja była to bardzo ciekawa lekcja i przy okazji lektury książki, dowiedziałam się wielu ciekawostek. Oczywiście wiedziałam, że jest to bardzo wymagająca i niebezpieczna profesja, ale nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo musi być techniczna i precyzyjna. Po przeczytaniu Otwliczan jeszcze bardziej podziwiam pracę strażaków.
W książce znajdziemy nie tylko akcję i kryminał, ale też dosyć obszerne wątki obyczajowe i psychologiczne. Pamiętajmy – to syn naszej głównej bohaterki zaginął i to ona mierzy się nie tylko ze swoimi wewnętrznymi demonami czy słabościami, ale też z systemem oraz… upływającym czasem. Tym bardziej, że w mieście zaczynają ginąć inne dzieci i to właśnie od szybkości działań zależy ich życie. Owszem, były momenty, kiedy nie mogłam zaakceptować zachowań i decyzji podejmowanych przez Mans, ale z drugiej strony przychodziła refleksja: „Ciekawe, jak ty byś sobie poradziła w takiej sytuacji? Jak byś się zachowała?” i wtedy jej odpuszczałam.
Autorka porusza w swej powieści również wątek stereotypów – no bo jak to baba jest strażakiem? I to jeszcze tak drobnej postury? Zauważyłam też w osobie głównej bohaterki pewną dwoistość natury, z którą – być może – zmaga się więcej kobiet w ogóle (i nie mam tu na myśli tylko „męskich” zawodów): otóż doskonale radzi sobie w sytuacjach stresowych w pracy, jest dzielna, zdeterminowana, ale w domu traci grunt pod nogami, nie zawsze potrafi słusznie decydować, bywa uległa. I myślę, że właśnie ta dwoistość sprawia, że łatwiej jest się z Mans utożsamić i kibicować jej działaniom.
Powieść Otwliczanie czyta się szybko, z rumieńcem na twarzy i pytaniem: kto stoi za porwaniami dzieci? Czy przeżyją? I jak się potoczą losy Agaty Mans? Na odpowiedź do tego ostatniego trzeba mi będzie trochę poczekać, bo zakończenie książki nie jest takie oczywiste… Na szczęście w planach jest kolejna część serii Gasior i czekam na nią z niecierpliwością.
Oczywistym jest natomiast, że polecam Otwliczan każdemu, kto lubi połączenie kryminału z powieścią obyczajową, a także pełne napięcia i zwrotów akcji śledztwo oraz oryginalną bohaterkę.

Wojciech Kulawski: „nie zamierzam z horroru rezygnować, bo najnormalniej w świecie sprawia mi on frajdę”

Magdalena Paluch: Wojtku, w lipcu ukazała się Twoja nowa powieść Między światami – to tytuł inny niż do tej pory w Twojej karierze pisarskiej. Przyzwyczaiłeś swoich czytelników do intryg kryminalnych, a tu: zjawiska nadprzyrodzone, niecodzienne teorie naukowe. Co Cię zmotywowało to tego skoku w bok?

Wojciech Kulawski: Przecież Między światami to jest kryminał. Wątków kryminalnych w powieści Między światami można odnaleźć całkiem sporo. Jednak faktycznie antagonistą w tej historii są złe siły nadprzyrodzone, co zgodnie z klasyczną definicją kwalifikuje moją książkę do gatunku horroru. Wcale nie jest tak, że fantastyka, a w szczególności horror, to dla mnie coś nowego. Od zawsze uwielbiałem ten gatunek, zresztą przez wiele lat recenzowałem filmy dla portalu Arenahorror.pl. Również moje pierwsze literackie pasje i zainteresowania oscylowały wokół sf i horroru. Niestety problem pojawił się wtedy, kiedy przyszedł czas na debiut. Okazało się, że w fantastyce jest bardzo ciasno, a przebicie się graniczy z cudem. Udawało mi się publikować fantastykę w antologiach za sprawą wygranych w konkursach literackich i dzięki czasopismom takim jak choćby Magazyn fantastyczny (już nieistniejący). Jednak to nadal nie był pełnoprawny debiut powieściowy, o którym marzyłem. Udało się dopiero w 2017 roku z kryminałem, bo nie ukrywajmy, na tym poletku było po prostu łatwiej. Wydałem siedem powieści z gatunku kryminału i sensacji, aż wreszcie urobiłem wydawcę, aby zaryzykował z horrorem. I tak oto pojawiło się moje dziecko pod nazwą Między światami. Mam nadzieję, że będę mógł jeszcze wrócić do tej piaskownicy, bo to miejsce, gdzie bardzo dobrze się czuję (ehh… te zakrwawione łopatki i wiaderka 😊). Niemniej jednak następny w kolejce będzie kryminał (być może nawet jeszcze w tym roku – informacja z pierwszej ręki od wydawcy).Continue reading →

„Między światami” Wojciech Kulawski

Jeśli powiem, że rynek książki pęka w szwach od nadmiaru nowych pozycji, nie będzie to nic odkrywczego. Z jednej strony ten fakt cieszy, bo każdy może znaleźć dla siebie tytuł (prawie) idealny, a z drugiej – co za dużo to niezdrowo. Jako że jestem samodzielnym czytelnikiem od jakichś 35 lat, i trochę przeczytanych książek mam na koncie, zauważam u siebie ostatnio lekkie znużenie wysypem co i rusz nowych tytułów. Opisy okładkowe, jak i same okładki, często bywają niezwykle przyciągające, ale coraz częściej treść mnie nie pochłania, nie porusza, po prostu… nudzi. Oczywiście nie jest to regułą i na szczęście kilka ostatnich tytułów, które miałam przyjemność mieć w łapkach, porwały mnie bez reszty. Jednym z nich jest Między światami Wojciecha Kulawskiego.
Akcja powieści toczy się dwutorowo:
– współcześnie, gdzie poznajemy głównego bohatera, Leona Kowala – byłego policjanta, który postanowił założyć biuro detektywistyczne i od razu zostaje wciągnięty w sprawę zaginięcia młodej kobiety, Magdy;
– w przeszłości – gdzie poznajemy dwie doktorantki, które w swojej pracy naukowej postanowiły zmierzyć się z… nadprzyrodzonym…
Między światami rozpoczyna się sceną w wesołym miasteczku. Jest ona tak pełna napięcia, że czytelnik podświadomie czeka, aż coś niedobrego się wydarzy. Nie wie tylko – kiedy. Czytając prolog, nawet nie zauważyłam, kiedy nagle znalazłam się na półmetku powieści. Lekko irytujący główny bohater, jego nie wzbudzająca zaufania asystentka, Monika, czy podejrzliwa żona Leona – Olga, a także ogarnięte obsesją globalnego sukcesu doktorantki – te wszystkie składniki sprawiły, że nie potrafiłam odłożyć książki w myśl zasady „jeszcze tylko jeden rozdział”.
Wojciech Kulawski wplata w fabułę książki takie pojęcia, jak psychokineza, prekognicja czy umbrakineza i w nawiązaniu do nich w przystępny sposób podaje nam dużo ciekawych informacji, które dotyczą zjawisk paranormalnych. A tych w powieści nie brakuje.
Czyli w Między światami mamy wartką akcję, wyrazistych bohaterów, ciekawostki naukowe i paranormalne, ale tym, co mnie totalnie wcisnęło w fotel, to finałowe sceny (miłośnicy horroru ekstremalnego będą zadowoleni), o zakończeniu nie wspominając.
Nie znałam wcześniej twórczości autora, który do tej pory znany był wśród czytelników powieści kryminalnych, ale bardzo się cieszę, że zdecydował się na flirt z powieścią grozy. I mam nadzieję, że to dopiero początek.

Klaudia Zacharska: „Zawieram znajomości i przyjaźnie, które nie miałyby miejsca, gdyby nie książki.”

Magdalena Paluch: Klaudia, dokładnie w Dzień Dziecka świętowałaś premierę najnowszej książki Nieśmiertelni. Czy data ukazania się książki miała związek z tym, że główną bohaterką jest nastoletnia Nela, czy to nie było wcale istotne?

Klaudia Zacharska: Po prawdzie to z datą premiery celowaliśmy tak, by móc świętować ją podczas Comic Conu w Warszawie… Ostatecznie impreza została skasowana, a mnie los rzucił do Opola, ale nie żałuję, bo Festiwal zawsze jest świetny. Więc nie, nie chodziło o Dzień Dziecka – to akurat szczęśliwy zbieg okoliczności.

MP: Nieśmiertelni to już Twoja trzecia powieść, ale tym razem bardziej fantastyczna niż grozowa. Skąd ta zmiana kierunku?

KZ: Kiedy zaczynałam, nie miałam pewności, w którą stronę skręci fabuła i jaki będzie „poziom straszności”. Chciałam po prostu opowiedzieć pewną historię. Ale to nie znaczy, że grozę porzucam – przeciwnie, mam kilka propozycji w tym klimacie, a jedna z nich ukaże się już w przyszłym roku.Continue reading →

„Nieśmiertelni” Klaudia Zacharska

Zdarza Wam się czasem rozmawiać ze sobą? Jest nawet takie powiedzenie: W końcu czasami trzeba pogadać z kimś inteligentnym. Dlatego zdarza mi się praktykować tę czynność i od czasu do czasu gadam do siebie. Oczywiście bardziej przypomina to mamrotanie albo narzekanie (czasem niecenzuralny komentarz, jeśli przeczytam coś, co mnie wzburzyło), ale… nie jest to żadna nadzwyczajna umiejętność. Każdy tak ma!

Natomiast… wyobraźcie sobie, że w głowie siedzi Wam ktoś (coś?), kto zna Wasze myśli, kto ma ogromną wiedzę, którą dzieli się z Wami, dzięki czemu macie świetne wyniki w nauce czy na polu zawodowym. Bajka, prawda? Ale tylko pozorna, bo zwykle ten ktoś (to coś) nie działa bezinteresownie i w końcu będziecie musieli się odwdzięczyć. Inna sprawa, że w realnym życiu takie zjawiska nie mają miejsca. Chyba że cierpi się na chorobę psychiczną, ale nie zagłębiajmy się w to…

Właśnie z takim kimś (czymś) – istotą w głowie, bytem, głosem – żyje sobie bohaterka najnowszej powieści Klaudii Zacharskiej pt. Nieśmiertelni. Można powiedzieć, że Nela posiada niewidzialną przyjaciółkę, Berenikę, która tylko pozornie jest głosem w jej nastoletniej głowie. Tak naprawdę to niematerialna jednostka, która tylko czeka na odpowiedni moment, by na powrót stać się istotą z krwi i kości. Czy jej się to uda? O tym musicie koniecznie przekonać się sami, sięgając po książkę autorki.

Nieśmiertelni to powieść określana jako fantastyka z wątkami obyczajowymi, ale moim zdaniem Zacharska wcale tak daleko nie uciekła od gatunku, do którego nas już przyzwyczaiła, czyli od horroru. Wręcz zaryzykowałabym stwierdzenie, że całkiem dużo mamy w Nieśmiertelnych grozy charakterystycznej dla autorki.

Po raz kolejny jedną z głównych bohaterek powieści jest dziewczynka, nastolatka. I bardzo dobrze, bo przedstawienie jej osobowości, cech charakteru czy specyficznych zachowań wyśmienicie wychodzi autorce. Widać, że Zacharska zgrabnie dyryguje postacią, dzięki czemu sprawia ona wrażenie wiarygodnej, a co za tym idzie – czytelnik bardzo łatwo wczuwa się w emocje, których doświadcza dziewczynka i odbiera ją jako sympatyczną i taką, której koniecznie trzeba pomóc, którą trzeba chronić.

Fabuła książki wciąga od pierwszych stron, a akcja rozwija się dynamicznie, by w pewnym momencie przystopować, wręcz uśpić, i znów bezpardonowo uderzyć.

Podobał mi się pomysł na książkę, cała intryga i ostateczny finał. Może jedynie żałuję, że trochę za mało (przynajmniej jak dla mnie) było wątku z przyjaciółmi Neli ze szkoły – w pewnym momencie stali się bardziej tłem, a ich miejsce zajęli dorośli bohaterowie – ale w ogólnym rozrachunku całość została logicznie spięta. Zakończenie też mnie zadowoliło, tak że Klaudia Zacharska może cieszyć się kolejną udaną (trzecią już) powieścią. Jestem ciekawa, czym autorka zaskoczy mnie następnym razem…

A Nieśmiertelnych zupełnie śmiertelnie poważnie polecam! 🙂