„We wrześniu ściany krwawią”, Carissa Orlando

Dom. Miejsce, które kojarzy się z poczuciem bezpieczeństwa, miejscem, w którym możemy być sobą, w którym zrzucamy z siebie maski całego dnia.

Zauważyłam, że wśród moich znajomych, plus minus czterdziestolatków, często mieszkających na tak zwanym blokowisku, pojawia się myśl o posiadaniu własnego domu lub choćby domku z kawałkiem trawy (pamiętacie czasy lockdownu, pięć lat temu, kiedy wygranym był każdy, kto mieszkał w domu właśnie?). A że rynek nieruchomości wychodzi marzycielom naprzeciw, więc w podmiejskich aglomeracjach zaczynają powstawać coraz liczniej nowe budynki (nie zawsze domy, bo większą popularnością cieszą się tzw. szeregowce – im mniejsza działka, tym więcej można ludzi upchać). I ja też marzyłam kiedyś o swoim domu. Ale jak dobrze wiemy, nie zawsze marzenia są w zasięgu ręki. Przekonała się o tym Margaret, bohaterka niesamowicie wciągającej powieści We wrześniu ściany krwawią.

Nasza bohaterka przez całe swoje życie chciała mieszkać w domu. Jednak – jak to właśnie w tym życiu bywa – ciągle pojawiały się inne priorytety (jednym z najważniejszych było wychowanie córki). Ostatecznie Margaret wpadła na „swój” dom zupełnie przez przypadek i tenże właśnie zaważył o kupnie posiadłości. Oczywiście agentka nieruchomości podczas oprowadzania po domu wspomniała o mającym miejsce w tychże ścianach morderstwie (a nawet trzech), ale kto by się tym przejmował, skoro w głowie ma się neon z napisem TO MÓJ WYMARZONY, WYŚNIONY DOM.

W We wrześniu ściany krwawią duchy towarzyszą naszej bohaterce od samego początku powieści. Są takie, które jej służą (to pierwsza książka, w której parzono hektolitry herbaty :)), są takie, które ją chcą wystraszyć, są też takie, które atakują i gryzą, gdy się do nich podejdzie zbyt blisko… I jest jeszcze piwnica. Mroczna, zatęchła piwnica, w której czai się ktoś (coś?) i – co ciekawe – przed którym naszą bohaterkę ostrzegają wszystkie duchy bez wyjątku.

Wspomnienia bohaterki przeplatają się z bieżącymi wydarzeniami, dzięki czemu czytelnik może poznać lepiej Margaret i spróbować zrozumieć jej – często zaskakujące – zachowanie. Zatem mamy dom, mamy bohaterkę i otaczające ją duchy, i wszyscy żyją sobie w mniej lub większej symbiozie. Sielanka nie trwa jednak zbyt długo, a codzienność zostaje zaburzona przez jeden zwykły telefon. Córka naszej bohaterki, Katherin, martwi się o swego ojca. Nie może się z nim skontaktować, nie odbiera telefonu od kilku dni. (W tym momencie czytelnik dowiaduje się, że mąż głównej bohaterki odszedł, bo nie poradził sobie – lekko mówiąc – z atmosferą panującą w domu. Ach, i z krwawiącymi ścianami, o których zapomniałam Wam wspomnieć. Bo – jak w tytule – ściany domu krwawią tylko we wrześniu). Wracając do córki –  właśnie w tymże wrześniu kobieta postanawia odwiedzić matkę i dowiedzieć się, co stało się z tatą (kiedy już minął pierwszy szok po informacji, że rodzice się rozstali). Od tej pory życie Margaret i jej duchów mocno się (a jakże!) komplikuje.

Trudno jest mi mówić o tej powieści tak, żeby nie zepsuć frajdy z jej czytania tym z Was, którzy jeszcze po nią nie sięgnęli. Jest to taki twór, który możemy przyjąć na klatę, zapoznać się z historią i zgodzić się z podaną przez autorkę całością. Albo… możemy fabułę rozbierać na czynniki pierwsze, warstwa po warstwie jak cebulę i zobaczyć, co nam zostanie na końcu. Ja np. wiem, że za jakiś czas przeczytam tę książkę jeszcze raz, żeby sprawdzić, jakie wskazówki pozostawione przez autorkę zwyczajnie przeoczyłam.

We wrześniu ściany krwawią to wciągająca, szalona i nieoczywista powieść,  którą każdy może zinterpretować po swojemu i każdy może odkryć w niej coś innego. Mnie np. jeden motyw skojarzył się ze Slender Manem. Który? Koniecznie sięgnijcie po książkę.
Serdecznie polecam!

(PS Można czytać we wrześniu ;))

„Tajemniczy kot”, Kristina Ohlsson

Kiedy byłam dzieckiem, już takim w wieku szkolnym, ale jeszcze nie nastolatką, często lubiłam przesiadywać w bibliotece osiedlowej. Miałam to szczęście, że wtedy znajdowała się ona w bloku naprzeciwko mojego („po schodkach w dół”) i kiedy tylko chciałam, mogłam zaszyć się między regałami. Filia nie była jeszcze skomputeryzowana, czytelnicy mieli swoje kieszonki, w książkach znajdowały się karty, na których wbijało się pieczątką datę zwrotu, a w pomieszczeniach unosił się specyficzny zapach kurzu, papieru i czegoś jeszcze… Fajne czasy!

W każdym razie będąc dzieciakiem, oczywiście że czytałam książki dostosowane do mojego wieku, ale dość szybko oko zawieszało mi się na tytułach dla dorosłych (mimo że wypożyczalnia dla tychże znajdowała się w innym pomieszczeniu, ale bywałam tam po kryminały dla sąsiadki. Pani Jasia zawsze dawała mi za tę przysługę 5 złotych i czekoladę, więc… do przyjemności obcowania z książkami dochodziły jeszcze dwie inne:)). Dlatego uważam, że w tamtym okresie przegapiłam dużo fajnych tytułów dla dzieci i dlatego teraz, ponad 30 lat później, wracam do takich książek. Na pewno z sentymentu, ale też dlatego, że jako mama Grozolubisia chcę się lepiej orientować i poruszać właśnie po literaturze dziecięcej (młodzieżowej też). A nuż się przyda 😉

I tak oto niedawno w moje ręce trafiła książka Kristiny Ohlsson pt. Tajemniczy kot (jako posiadaczka dwóch kotów, wiadomo że nie mogłam przejść obok niej obojętnie). Jest to historia dwunastoletniej dziewczynki, Alvy, która wraz z mamą i młodszym braciszkiem, Ivanem, mieszkają w domku mobilnym w niewielkiej miejscowości Hovenäset. Trzy lata wcześniej spotkała ich tragedia – tato dziewczynki został śmiertelnie potrącony, a kierowca zbiegł z miejsca wypadku. Alva, wraz z przyjaciółmi Heidi i Harrym, zaczyna prowadzić śledztwo w temacie (policja z powodu braku dowodów zamknęła sprawę niedługo po wypadku). W międzyczasie do  Hovenäset przybywają mała dziewczynka z mamą, która jest niemową, a w okolicy mieszkańcy zaczynają napotykać czarnego kota z białą łapką. Kim jest ten zwierzak? Co sprowadziło dziewczynkę z mamą do tej małej miejscowości i – przede wszystkim – czy Alva i jej przyjaciele rozwikłają zagadkę związaną ze śmiercią taty dziewczynki? Tego dowiecie się tylko, sięgając po powieść Tajemniczy kot.

Pochłonęłam tę książkę praktycznie za jednym zamachem i powiem Wam, że bawiłam się świetnie. Przede wszystkim dlatego, że cała historia jest bardzo dobrze napisana. Każdy rozdział powoli odkrywa istotne dla fabuły karty, ale… dawkuje je tak, że w głowie ma się myśl: „no dobra, jeszcze jeden rozdział i przerwa”. Tyle że ta przerwa nie chce przyjść, bo czytelnik chce WIEDZIEĆ, czy Alvie uda się rozwiązać śledztwo, a z drugiej strony pragnie, by ta opowieść nagle zyskała kolejnych dwieście stron… Tak właśnie płynie się przez tę historię. Jednak muszę Was ostrzec – nie jest to przyjemna opowieść. Znajdziecie tu motyw straty, przygnębienia, znajdziecie gniew, będą tajemnice, amatorskie kryminalne śledztwo i duuużo grozy. Ach, i wiadomo, że jest też trochę kota 😉 Klimat tej książki jest niesamowity, ale w końcu akcja powieści dzieje się w Skandynawii, więc samo miejsce, mówiąc kolokwialnie, robi robotę.

Pod kątem biblioterapeutycznym ta powieść podejmuje ważne zagadnienia: mierzy się z żałobą, z utratą rodzica, mierzy się ze strachem przed utratą rodzica/rodziny, wskazuje na siłę przyjaźni oraz ukazuje relacje córka-mama.

Co ważne, Tajemniczy kot jest drugą częścią cyklu przygód Alvy i jej przyjaciół (pierwsza nosi tytuł Diabelski młyn), ale każdą z opowieści można czytać odrębnie, bez straty fabularnej. W każdym razie ja tak zrobiłam i nie czułam, że za jakimś wątkiem nie nadążam.

Podsumowując, Tajemniczy kot to świetny horror dla dzieci (i nie tylko!), poruszający wiele ważnych wątków pod kocykiem dobrej rozrywki. Polecam Wam gorąco!

Robert Ziębiński: „Czasami podpisując komuś książkę, myślę – a może coś ładnego narysuję. A potem zaczynam i modlę się, żeby dana osoba jeszcze kiedyś miała ochotę otworzyć to, co wydaję”

22 października ukazała się Wiła – druga część cyklu CZARNY STAW autorstwa Roberta Ziębińskiego. Z tej okazji przygotowałam dla Was rozmowę z autorem, a w zasadzie powtórkę rozmowy – bo pierwotna odbyła się 11 października podczas 4. edycji Grozownia Festival w Krakowie.

Magdalena Paluch: Robert, przede wszystkim serdecznie Ci gratuluję z okazji premiery Wiły – drugiego tomu cyklu Czarny Staw 🙂 Ale… zanim porozmawiamy trochę o książce, chciałam zapytać, jakim byłeś dzieckiem?

Robert Ziębiński: Oj, długo by opowiadać. Czasami spokojnym, czasami wręcz niebezpiecznym. W moim domu do legendy rodzinnej przeszła moja próba zostania słynnym podpalaczem. Miałem chyba z osiem lat i w ramach rewanżu za to, że sąsiadka była dla mnie niemiła, podpaliłem jej kurnik. Naprawdę. Na szczęście kury uciekły, a ja niczym bohater filmu akcji wkroczyłem do domu babci i podobno niezwykle opanowanym głosem powiedziałem, że muszą dzwonić na straż, bo podpaliłem kurnik pani Kuzowej. Ojciec wtedy chciał mnie zabić. Dostałem zakaz wszystkiego co możliwe – zero telewizji, zero wychodzenia na dwór, jakby mógł, to pewnie zakazałby mi jeść i oddychać. To było pierwszego dnia wakacji. Na szczęście na drugi dzień wyjeżdżaliśmy na miesiąc nad morze i tyle było z zakazów. (Śmiech). Generalnie byłem dzieckiem, które trochę cudem przeżyło dzieciństwo. Zrzuciłem na siebie szklane drzwi, pogryzły mnie psy – pamiętam że wyciągali mi głowę z paszczy psa, to też była domowa legenda – i tak dalej. Ale jakoś przetrwałem.

MP: Czy główny bohater cyklu – Kamil – nosi jakieś Twoje cechy/zainteresowania, czy np. to zupełny przypadek, że uwielbia sięgać po horrory filmowe?

RZ: Nie sądzę. Znaczy to nie tak, że budujesz postać znikąd. Każda ma coś z autora albo kogoś kogo się znało, widziało itp. Ale akurat Kamil chyba mną nie jest. Jest za spokojny i poukładany. Poza tym nie potrafię rysować. Czasami podpisując komuś książkę, myślę – a może coś ładnego narysuję. A potem zaczynam i modlę się, żeby dana osoba jeszcze kiedyś miała ochotę otworzyć to, co wydaję.

MP: Czy dzięki pracy w zawodzie dziennikarza mogłeś spełniać dziecięce marzenia? O te, które są jeszcze przed Tobą, nie pytam, ale gdybyś mógł opowiedzieć o jednym, które się spełniło.

RZ: Trochę trudno na to pytanie odpowiedzieć. Spróbuję inaczej. Czy praca w mediach pomogła mi poznać bohaterów dzieciństwa? Jasne – dzięki niej poznałem Jamesa Camerona, Nicka Cave’a, siedziałem zatrzaśnięty razem w pokoju z Cassandrą Wilson, piłem piwo z Lukiem Bessonem, chodziłem na kolacje z Dannym Boylem. Ale to nie były marzenia. To były okazje, które dała mi praca. Jasne, bez niej to by się nie udało, ale też pewnie nigdy nie pomyślałbym, że to możliwe. Załapałem się na ostatnie podrygi dziennikarstwa, które nie było online’owe a realne – nie przeprowadzało się wywiadów przez Skype’a, a siedząc twarzą w twarz w hotelu czy kinie. To był bardzo fajny, szalony okres. Ale żeby była jasność – nie tęsknię.

MP: Zanim powstał cykl Czarny Staw, pisałeś książki przeznaczone dla starszego czytelnika (oczywiście te granice są ruchome, bo wiadomo, że w pewnym wieku sięgamy po tytuły, które nas interesują). Skąd zatem w Twej głowie pojawił się pomysł na horror dla młodzieży?

RZ: Przyszedł mi do głowy w sylwestra 2017 roku. Przeglądałem sobie jakieś powieści R.L. Stine’a, oglądałem Gęsią skórkę i myślałem – dlaczegoż to nikt nie pisze u nas takich zwartych powieści osadzonych w wymyślonym miasteczku. Zacząłem to układać, wymyślać koncepcyjnie, ale musiało minąć jeszcze kilka dobrych lat, nim pomysł stał się rzeczywistością.

MP: Pierwsze wydanie cyklu ukazało się dobrych kilka lat temu. Co zaważyło na decyzji, żeby o nim przypomnieć i – z sukcesem – spróbować doprowadzić go do końca?

RZ: Kiedy wydawnictwo Słowne, czyli oddział Burdy, zawijało się z rynku, byliśmy na etapie rozmowy o trzecim tomie i tym, w którą stronę prowadzić opowieść. A potem przyszedł zarząd i wszystko skasował. W sumie wtedy mi ulżyło. Bo już gdzieś podskórnie czułem, że robię źle. Że za mało czasu poświęcam tym historiom, że nie są takie, jakie powinny. Potem oddałem dwa tomy dziewczynom z Mięty, zaznaczając, że chciałbym bardzo mocno to poprawić. Jeśli się zdecydują wydać. Zdecydowały. Pozwoliły mi poprawić i to bardzo. Reasumując – dobre relacje z wydawcą zaważyły.

MP: W Wile pojawia się piąty, bardzo istotny bohater – Pan Pulman (w książce zastosowano jedno „l” – MP). Wiem, że to realna postać. Opowiesz o nim? I dlaczego „Pan Pulman”?

RZ: Pullman był dachowcem, kotem, który na loterii przeznaczenia wygrał życie. Znalazłem go w koszu na śmieci. Dosłownie. Właściciele jakiejś kotki wrzucili do kosza cały jej miot. Pullman się z niego wydostał, reszta kotków zresztą też, ale tylko jego udało mi się złapać. Był maleńką kulką pcheł, której nikt nie dawał szans na przeżycie. A mimo to się udało. I żył kolejne dziewiętnaście lat, aż w końcu zabrał go rak. Był podróżnikiem (zjechał pociągami całą Polskę wzdłuż i wszerz) i wojownikiem (nie bał się psów, a zdarzało mu się z nimi bić i wygrywać – biedna sąsiadka). Imię otrzymał po pisarzu Philipie Pullmanie; mniej więcej wtedy, gdy kot pojawił się w naszym świecie, zaczytywaliśmy się w Mrocznych materiach. Kiedy zacząłem pisać Wiłę, Pullman umierał. Wprowadzenie go do fabuły było swoistym hołdem, ale także próbą pożegnania się z kimś, kto towarzyszył mi w życiu prawie dwie dekady.

MP: W Wile nawiązujesz do – moim zdaniem trochę zapomnianej – legendy… Dlaczego Twój wybór padł właśnie na nią?

RZ: Pewnie myślisz o panu Twardowskim…

MP: Nie wiem, na ile mogę zdradzić ten wątek, ale tak – chodzi mi o pana Twardowskiego.

RZ: To było tak, że wszyscy pewnie słyszeliśmy na pewnym etapie życia o panu Twardowskim, a mało kto wie, że ta postać oparta jest na postaci, dookoła której prawdziwości toczą się spory do dziś – czyli Laurentym Durze. Czy istniał, czy rzeczywiście był czarnoksiężnikiem czy szarlataniem, czy był Niemcem, który nazywał się Dhur (Dur), czy Janem Twardowskim, czy może w ogóle nigdy nie istniał, tylko go wymyślono? W każdym razie jeśli istniał, to żył na przełomie piętnastego i szesnastego wieku i pracował na dworze Zygmunta II Augusta. Miał wsławić się tym, że stworzy lustro do komunikowania się z duchami, w tym z duchem Barbary Radziwiłłówny. Miał też na zlecenie króla pracować nad odkryciem kamienia filozoficznego. A przy okazji znał się na demonach… Nieszczęsna karczma Rzym to nic w porównaniu z bogatą biografią pana Laurentego i uznałem, że zbuduję na niej cały świat.

MP: Czy trudno jest napisać dobry horror młodzieżowy?

RZ: Tak samo trudno jak napisać zły. (Śmiech). Technicznie to bardzo proste, bo taka literatura rządzi się swoimi prawami i schematami, ale poza techniką jest jeszcze cała masa rzeczy, które muszą działać, żeby opowieść się podobała. Trzeba mieć bohaterów, pomysł na świat, budować ich tak, jak się czuje, a nie tak jak powinno. Jak to wszystko się ma, to można uznać, że pisze się przyzwoitą powieść. Problem polega na tym, że i tak nigdy nie wiesz, jak zareagują odbiorcy. Czy trudno jest napisać dobry horror młodzieżowy? Tak samo jak trudno pisze się kryminał czy powieść obyczajową.

MP: Cykl Czarny Staw dedykujesz swojej córce, Lili. Czyta Twoje książki? Podpowiada Ci rozwiązania fabularne?

RZ: Oczywiście że czyta, chyba jej się podobają. (Śmiech). Póki co nie wstydzi się, jak czytają to koleżanki z klasy, więc wstydu nie ma. Natomiast co do fabularnych rozwiązań – to nie. Natomiast bywa zupełnie nieświadomie – ogromną inspiracją. Dzięki temu, że nasz dom jest czasami pełen dzieciaków, mogę słuchać tego, jak mówią, co z kolei uświadamia mi, że nie ma sensu naśladować ich języka, bo on cały czas się zmienia, ewoluuje. Potrafią dwa miesiące używać określonych zwrotów, słów, by chwilę później nagle je porzucić i nigdy więcej nie powtórzyć. Dlatego nie ma co się z nimi ścigać, bo już na starcie jest się przegranym. Po prostu trzeba układać sobie bohaterów, tak jak się czuje, licząc na to, że im się spodobają.

MP: Śledząc Twój profil na FB wiem, że dużo swej pasji/wiedzy przekazujesz córce. Czy macie takie filmy i/czy książki, które Was łączą (łączą pokolenia)?

RZ: Oj, masę. Literacko choćby Christine Kinga – jedna z ulubionych książek Lili i moich. Filmowo Pulp Fiction, Martwe zło, Lśnienie. Są rzeczy, które nas łączą, są rzeczy, które dzielą. Jak to w życiu. Ale najważniejsze jest to, że póki co jeszcze chce jej się poznawać kulturę z ojcem.

MP: Podobno razem z Lilą piszecie książkę o horrorach. Czy możesz zdradzić coś więcej?

RZ: To eseistyczna opowieść o historii kina grozy. 16 rozdziałów – 16 podgatunków grozy poukładanych motywami od kina niemego do dziś. Lila i ja wspólnie oceniamy kanon grozy – ja z perspektywy dorosłego, który pracował w kulturze blisko ćwierć wieku, ona z punktu widzenia emocji współczesnego nastolatka. Powinniśmy skończyć do końca roku. A książka ukaże się pewnie w połowie roku. Nie wiem, tu decyzję podejmuje wydawca.

MP: Dziś premiera Wiły, a co po niej? Na co Twojego mogą liczyć czytelnicy w niedalekiej przyszłości?

RZ: Poza wspomnianą historią kina grozy, trzeci tom Stawu czyli Wurdulak i pewną powieść, nie wiem czy obyczajową z elementami thrillera czy dramat z elementami thrillera, która zresztą też jest już zekranizowana, ale nie wolno mi niczego mówić. Poza tym ustaliliśmy z wydawcą Stephen King. Instrukcja obsługi, że popracujemy nad nowym wydaniem. Więc też pewnie się ukaże.

MP: Czego mogę Ci dziś życzyć?

RZ: Zawsze zdrowia. Jak się jest zdrowym, to reszta jakoś się ułoży.

MP: Dziękuję za rozmowę!


Robert Ziębiński – Rocznik 1978. Dziennikarz, pisarz. Były naczelny „Playboya”. Wcześniej przez prawie dekadę pracował w dziale kultury „Newsweek Polska”. Autor Stephen King: instrukcja obsługi (książka roku serwisu „Lubimy czytać” 2019) i Sprzedawca strachu (2014), a także popularnych powieści sensacyjnych (Furia, Metro, Lockdown, Zabawka), powieści grozy (Dzień wagarowicza) i powieści grozy dla młodzieży (Czarny Staw, Wiła). Pierwszym filmem, który napisał była adaptacja własnej powieści Diabeł. W 2026 roku do kin trafi jego debiut reżyserski.

Fanatyczny wielbiciel horrorów oraz filmów Roberta Altmana, Mike’a Leigh, Neila Jordana i Stephena Frearsa. W wolnym czasie czyta, słucha dużej ilości starego jazzu i chodzi na długie spacery z psem (suką).

Prowadzi popularny autorski fanpage:
www.facebook.com/pogodzinachRobertZiebinski

„Połączenia” Robert Sosnowski

Nie jestem artystyczną duszą. Raczej twardo stąpam po ziemi, choć w zamierzchłych czasach zdarzyło mi się być romantyczką, ale… wracając do sztuki. Okay. Literatura jest sztuką. Film jest sztuką. Gry wideo ze względu na przepiękną grafikę są sztuką. Plakaty Grozownia Festival (a wcześniej KFASON-u) są sztuką, ale muzea czy galerie sztuki omijam szerokim łukiem. Jasne, kiedy zainteresuje mnie jakiś temat, jestem skłonna wybrać się na wystawę, ale generalnie – jak to się teraz mówi – tu nie ma chemii. Zresztą lekcje plastyki w podstawówce były dla mnie utrapieniem. Zdecydowanie bardziej wolałam ćwiczyć rozbiory zdania podrzędnie złożonego na polskim. Ale co poradzić, że literki kocham od maleńkości 🙂
Dlatego z dużą dozą ciekawości (i trochę na przekór sobie) sięgnęłam po książkę Roberta Sosnowskiego Połączenia.

Od pierwszych stron powieści wchodzi się w inny świat. Świat czwórki przyjaciół, którzy są twórcami, są artystami i uprawiają sztukę. Jan, All, Ma i Pau zapraszają czytelnika do swojego świata: świata kolorów, świata wyobraźni, ale i do czasów dzieciństwa i młodości (znajdziemy tu fragmenty przeszłości naszych bohaterów, głównie ich relacje z rodzicami, ale nie tylko), do świata zabawy, marzeń, zakazanych pragnień…

Czytając tę powieść miałam wrażenie nierealności (przecież takie życie nie istnieje!). No bo jak to tak można całymi dniami dbać o siebie, dogadzać sobie (pyszne jedzonko, ukochana muzyka, ukochany film czy książka) i jeszcze w tym wszystkim, w tej niespiesznej codzienności, mieć wenę do tworzenia autorskich rzeczy. No bajka! Jedna z bohaterek, Ma, używa nawet słowa RAJ. Ale czasem wystarczy jedno zdarzenie, by sielankowa codzienność została skażona rysą…

Na pierwszy rzut oka można pomyśleć – ot, książka o grupie zmanierowanych młodych ludzi, którym się w tyłkach przewróciło, bo są artystami, żyją sobie razem, bez pośpiechu i wychodzi na to, że groszem nie śmierdzą, a w ogóle uważają się za nie wiadomo co, ale… to tylko pozory, bo im dalej przewraca się kartki książki, tym więcej zmian zaczyna się dziać w ich życiu. Jak wspomniałam – jedno, z pozoru niewinne zdarzenie (i to pozytywne zdarzenie!) pociąga za sobą zmiany. Mnóstwo zmian. W tej powieści znajdziecie wspomnianą już przeze mnie sztukę. Dużo sztuki. Szczyptę rozważań filozoficznych i tych z dziedziny fizyki, jest też trochę sportu! Ale uderzy was tu też lęk przed zmianami, dążenie do spełnienia marzeń, zakazaną miłość, mnóstwo wątpliwości. Bywa naprawdę smutno.

Połączenia – pod płaszczykiem pozornej sielanki – mówią przede wszystkim o zmianach, o pewnego rodzaju wyborach, o podejmowaniu decyzji. O tym, jak nasze doświadczenia życiowe, nowe umiejętności, a nawet nowe znajomości, nas kształtują i jaki to ma na nas wpływ oraz jakie ponosimy tego konsekwencje. Mimo wcześniejszych obaw, podobała mi się. Dała do myślenia. To taka opowieść, którą mógłby wyreżyserować Bertolucci (reż. m.in. Marzycieli czy Ukrytych pragnień – tak mi się skojarzyło).

Podsumowując, dobrze napisany debiut, a dodatkowego smaczku na kartach powieści dodają dzieła sztuki wykonane przez bohaterów Połączeń. Mimo że to nie groza, polecam 🙂

„Po drugiej stronie kamery” Jakub Płoch

Horrory filmowe od lat są moim sposobem na spędzanie wolnego czasu, choć i tak zwykle wybieram książki. A raczej można powiedzieć: wybierałam, bo jednak przy Grozolubisiu czas wolny to pojęcie względne, a i oczy czasem wolą oglądać obrazy niż literki… Wierzę, że to przejściowe, ale… wracając do filmów – mam wrażenie, że teraz w kinie czy na kanałach streamingowych znajdziemy bardzo dużo ekranizacji, które są adaptacjami powieści czy innych tworów literackich. W tym, oczywiście, sporo jest horrorów. Sama czasem tak mam, że kiedy czytam jakąś książkę, łapię się na myśli: o, to jest idealna fabuła do przerobienia jej na scenariusz. Ale od książki do scenariusza droga jest długa i nie będziemy się tu nad nią rozwodzić:)

Natomiast co jeśli filmową fabułę wrzucimy w książkę? Czy to będzie dobre rozwiązanie? Czy taki horror przestraszy? Z takim zadaniem zmierzył się Jakub Płoch, oddając w ręce czytelników swoją debiutancką powieść Po drugiej stronie kamery.

David i Ashley to para przyjaciół, która na swoim kanale na YT zamieszcza materiały z nawiedzonych miejsc. Zajęcie to traktują jako hobby, co jest dla nich idealną odskocznią od otaczającej rzeczywistości. Bohaterów poznajemy na imprezie, na której spotykają Abigail i która opowiada im o pewnym nawiedzonym domu, gdzie doszło do rodzinnej tragedii. Jak się możecie domyślić, Davida i Ashley nie trzeba było dwa razy namawiać, żeby odwiedzili to straszne miejsce…

Po drugiej stronie kamery jest opowieścią dynamiczną. Od pierwszych stron dużo się dzieje, a wszystko co podejrzane jest rejestrowane czujnym okiem kamery… Narracja momentami przywodziła na myśl technikę filmową found footage, zwłaszcza kiedy bohaterowie natrafiali na jakieś niesamowitości i niepokojące zjawiska.

Powieść Jakuba Płocha czyta się tak, jakby oglądało się straszny film, ale… na kasecie VHS. Czasem trzeszczy, czasem widać zagięcia na taśmie, a najczęściej wciąga!

W książce znajdziecie motywy znane z horrorów filmowych, ale dzięki nim możecie się poczuć jak w towarzystwie dobrego kumpla. I mimo małych niedociągnięć historia wzbudza ciekawość, a także ma momenty, w których NAPRAWDĘ niepokoi. Czytając, czułam, że autor jest fanem kina grozy i chciał się tą pasją podzielić z czytelnikiem.

Moim zdaniem – wyszło całkiem dobrze i muszę powiedzieć, że czytałam tę książkę z przyjemnością. I z dziką ciekawością, jak się ta historia zakończy.

Dodam jeszcze, że na duży plus zasługuje pomysł na fabułę książki, natomiast szkoda, że nie została odpowiednio zaopiekowana redakcyjnie. Myślę, że wtedy całość wypadłaby zdecydowanie lepiej.

Podsumowując, Po drugiej stronie kamery to powieść, która daje sporo rozrywki i powinna spodobać się miłośnikom filmowego horroru. Myślę też, że spokojnie mogą po nią sięgnąć osoby, które na co dzień nie czytają literatury grozy. Idealna na jeden wieczór.

A za autora mocno trzymam kciuki i czekam na kolejną straszną opowieść!

„Tunel w zaświaty” Justyna Drzewicka

Kiedy mój brat był mały, jedną z jego ulubionych kreskówek była ta o Scoobym Doo. Jeśli na dodatek trafiły się odcinki ze Scrappym Doo, K. był wniebowzięty (pamiętam, że do upadłego wałkował ten o Minotaurze jako przeciwniku). Do tej pory seriale animowane z trochę tchórzliwym, ale jednak bohaterskim psem Scoobym Doo cieszą się popularnością wśród dzieci, a każdy odcinek, w którym pojawia się straszny złoczyńca, powoduje u małego/młodego odbiorcy wypieki na twarzy. Ach, pamiętam jeszcze te emocje podczas rozwiązywania wraz z bohaterami zagadki kryminalnej (oczywiście po jakimś czasie mój brat znał większość odcinków na pamięć, ale… nie przeszkadzało mu to w świetnej zabawie podczas oglądania serialu o Scoobym)!

Podczas gdy K. był zafiksowany na punkcie Scooby’ego, tata polecił mi, abym sięgnęła po serię książek o Panu Samochodziku autorstwa Zbigniewa Nienackiego. Przyznam szczerze, że trochę się z tym ociągałam, bo jakoś tak się złożyło (i składa do tej pory), że mamy zupełnie inne gusta czytelnicze, i z tytułowym Panem Samochodzikiem było mi zwyczajnie nie po drodze. O ile jeszcze motyw kryminalny i przygodowy był OK, tak już wtręty historyczne niezupełnie (nic na to nie poradzę, że nie zapałałam miłością do historii w czasach szkolnych), ale… ostatecznie dałam się przekonać i kilkanaście tytułów serii przeczytałam. A potem wygrzebałam z bibliotecznego regału książki Kinga i Mastertona i Pan Samochodzik poszedł w odstawkę, ale…

Mówię Wam o tym wszystkim dlatego, bo po pierwsze – mamy wakacje, a po drugie – dzięki wydawnictwu Dwukropek odkryłam wspaniały miks obu wcześniej wspomnianych tytułów, który kryje się pod serią WAKACJE Z KOSZMARKIEM Justyny Drzewickiej. Mimo że kiedyś pokazywałam Wam pierwszą część (Gniazdo wampirów), z powodu innych zobowiązań nie udało mi się z nią zapoznać. Ostatnio, chcąc odciążyć myśli od codziennych stresów i obowiązków, sięgnęłam po część trzecią, czyli najnowszą, którą jest Tunel w zaświaty i słuchajcie – przepadłam z kretesem!

Głównymi bohaterami serii jest dwójka nastolatków: Lenka i Kacper, ich dziadkowie, pies Malina oraz Koszmarek – volkswagen przypominający ten z serialu o Scoobym Doo 🙂 Ponieważ, jak już wcześniej wspomniałam, seria traktuje o wakacjach, zatem tym razem cała ekipa wybrała się na kilka dni do pensjonatu Zakątek Spokoju w okolice ruin zamku Krzyżtopór w Ujeździe. Po poprzednich intensywnych przygodach (które zapewne miały miejsce w dwóch pierwszych częściach serii) Lena i Kacper postanowili nie robić nic, tylko spędzić czas na leniuchowaniu. Myślicie, że im się to udało? Oczywiście, że nie! Tak się bowiem złożyło, że do pensjonatu przyjechała rodzinka Baranowskich – słynnych poszukiwaczy skarbów. I może nasi bohaterowie zupełnie by się nimi nie zainteresowali, gdyby nie niewłaściwe i aroganckie zachowanie przyjezdnych. Lenka z Kacprem postanawiają trochę poszpiegować Baranowskich, ale nie spodziewali się, że natrafią na… Pozwólcie, że tu już więcej nie zdradzę, by nie psuć Wam frajdy z lektury.

Bawiłam się przy tej książce naprawdę wyśmienicie! Nie tylko dlatego, że poczułam się jak dziesięcioletnia ja, która ostatecznie zaczytywała się w serii Pan Samochodzik, ale dlatego, że autorka stworzyła tak ciekawą opowieść pełną ciepła, humoru, ciekawostek historycznych (ale takich w sam raz! Bez przynudzania!) z nutką kryminału, grozy, a nawet fantastyki, że… zachęciła mnie do tego, by odwiedzić ruiny zamku Krzyżtopór. Na zdjęciach w internecie prezentują się one imponująco. I w ofercie jest nawet nocne zwiedzanie, o którym też wspomniano w książce!

W swej powieści autorka podkreśla również, jak ważne są więzi rodzinne, a posiadanie hobby to wspaniała sprawa oraz że na miłość nigdy nie jest za późno. I jeszcze że bycie dobrym i uczciwym popłaca. Mimo że może te przesłania wydają się banalne lub oczywiste, uwierzcie mi – w obecnym świecie często o nich zapominamy.

Czy polecam Wam Tunel w zaświaty? Bez dwóch zdań! Czekam na kolejną emocjonującą przygodę ekipy Koszmarka i z przyjemnością sięgnę teraz po poprzednie części (od razu mówię – nie ma musu czytać ich w kolejności, choć małe nawiązania do wcześniejszych perypetii są). Mam też cichą nadzieję, że – kiedy już będzie dużo starszy – Grozolubiś polubi serię WAKACJE Z KOSZMARKIEM.

„Ze śmiercią im (nie) do twarzy” Anna Matusiak

Wydawałoby się, że w czasach, w których żyjemy, nie ma już tematów tabu. Czasem mam wrażenie, że większość zagadnień odarliśmy ze swego rodzaju intymności, w tym nas samych. W końcu media społecznościowe pozwalają na wiele, byle było kolorowo/hardcorowo/słodko/obrzydliwie/etc. (niepotrzebne skreślić), ale jednak okazuje się, że jest temat, który wciąż i wciąż od siebie odsuwamy, zamiatamy pod ten przysłowiowy dywan. O czym mowa? O tym jedynym pewnym i nieodwracalnym wydarzeniu w naszym życiu. O śmierci. O przemijaniu. O umieraniu.

Im jestem starsza, tym częściej zdarza mi się myśleć o śmierci. Ale dzięki takim książkom, jak przedstawiona tu przeze mnie Ze śmiercią im (nie) do twarzy Anny Matusiak, powoli oswajam się z tym trudnym, ale i fascynującym tematem, jakim jest koniec życia.

Autorka oddała w ręce czytelnika zapis kilkunastu rozmów z osobami, które na co dzień zawodowo mają styczność ze śmiercią. Mamy tu m.in. wywiad z medium (czytając tę rozmowę miałam gęsią skórkę, serio!), z psycholożką hospicjum czy lekarzem, który przeprowadza w Holandii zabiegi eutanazji.

Każda z tych rozmów porusza wiele ciekawych zagadnień, które dotyczą ostateczności. Pytania są trafne, odpowiedzi bywają zaskakujące, a przytaczane opowieści często wzruszają. Co ciekawe, na kilka tych samych pytań zadanych przez autorkę, każda z osób odpowiedziała bardzo podobnie bez względu na wyznawaną wiarę, poglądy czy doświadczenie zawodowe.

Myślę, że to jest jeden z takich tytułów, które mogą (ale nie muszą) dać ukojenie osobom pogrążonym w żałobie czy tym czującym lęk związany ze swoją śmiercią. Gdyby ta książka ukazała się dziesięć lat temu, wiem, że łatwiej byłoby mi się pogodzić z odejściem mojej Przyjaciółki. Brakowało mi wtedy takiego plastra. Te rozmowy nie ukoją tęsknoty, nie zastąpią pustki, która zostaje z tobą już na całe życie po śmierci bardzo bliskiej osoby, ale mogą pomóc nam wrócić do codzienności.

Cieszę się, że coraz więcej książek oscylujących wokół tematyki śmierci i śmiertelności powstaje, a po tytuł Ze śmiercią im (nie) do twarzy Anny Matusiak polecam sięgnąć każdemu. To wartościowa lektura. Z nutką grozy (wywiad z medium!) 😉

„Piąta skóra Nigumy” Aleksandra Bednarska

Kiedy miałam naście lat, często zdarzało mi się wchodzić do bardzo popularnych w tamtym okresie sklepików indyjskich. Przyciągały mnie do nich kolorowe suknie z oryginalnymi wzorami, które kusiły przez wystawową szybę i lubiłam zapach kadzidła. Był nawet czas, kiedy zdarzało mi się palić takie w domu, choć później musiałam dość długo wietrzyć pokój 😉 Sukienkę indyjską miałam jedną: długą, brązową, zakrywającą wszelkie mankamenty figury. Całkiem często ją nosiłam, co jest dosyć ciekawe, bo do dziś ciężko mnie wcisnąć w jakąś kieckę, ale myślę, że po prostu dobrze się w niej czułam. Nie pamiętam, co się z nią stało: czy mi się znudziła, czy ją zniszczyłam. W każdym razie była taka jedna w moim życiu. Teraz już nie zaglądam do sklepików indyjskich, bo nie są dla mnie w żaden sposób atrakcyjne i kojarzą mi się z niepotrzebnymi pierdółkami, ale może to ja się zestarzałam i nie dostrzegam już w tych miejscach nic wyjątkowego. Choć gdybym natrafiła na sklepik Ewy – bohaterki książki Piąta skóra Nigumy być może (ale tylko być może) zmieniłoby się moje nastawienie. O ile wcześniej nie zostałabym… ale… nie uprzedzajmy faktów 😉

Główna bohaterka jest właścicielką małego sklepiku z orientalną biżuterią, który znajduje się w podziemiach Dworca Centralnego w Warszawie. Ewa – bo takie imię przyjęła Niguma wśród śmiertelnych – w swej codzienności napotyka na wyjątkową kobietę. To stała klientka sklepiku. Nasza bohaterka z dnia na dzień jest coraz bardziej zafascynowana nową nieznajomą i małymi krokami dąży do tego, by dziewczyna się do niej zbliżyła. Jak się potoczą losy tych dwóch kobiet i co nas spotka na końcu tej historii? Tego dowiecie się, sięgając po powieściowy debiut Aleksandry Bednarskiej.

Tym razem autorka zabiera nas w podróż szlakiem mitologii indyjskiej. Jej bohaterka, Niguma, to jedna z dakiń, czyli istot, które określano czasami jako te, które zamieszkują cmentarze. Tam miały jeść ludzkie mięso, pić krew czy tańczyć przyozdobione kośćmi zmarłych. Ubrana w skórę Ewy – jak już wcześniej wspomniałam – funkcjonuje wśród ludzi, prowadząc mały sklepić z orientalnymi różnościami. I powiem Wam, że początek powieści jest mocno niepokojący i grozy w nim całkiem sporo (to wtedy, gdy zaczynamy poznawać bohaterkę), potem napięcie znika, pozostawiając przede wszystkim ciekawość, dokąd zaprowadzi czytelnika ta opowieść.

Od premiery książki Piąta skóra Nigumy minęło trochę czasu i do dziś sporo opinii i informacji o powieści (jej interpretacji) pojawiło się już w sieci, więc nie chciałabym ich powielać, natomiast to, co mnie urzekło w całej tej historii, to że tak naprawdę każdy z nas jest taką Nigumą. Może nie mamy nadnaturalnych zdolności, ale podobnie jak ona nosimy różne skóry, różne maski, poszukujemy, zmieniamy się, kochamy czy cierpimy z miłości. Całe życie zdobywamy doświadczenie i nie raz – zanim podejmiemy dobrą decyzję, dokonamy dobrego wyboru – będziemy popełniać (często głupie) błędy.

W tej powieści nie znajdziecie grozy. Chyba że mówimy o grozie istnienia 😉 Jest za to doskonałym przewodnikiem po emocjach. Może ktoś z Was, dzięki tej książce, wskoczy na właściwe życiowe tory. Serdecznie polecam miłośnikom wierzeń i relacji międzyludzkich 🙂

„Diavola” Jennifer Thorne

Uwielbiam włoskie jedzenie! Choć podejrzewam, że takiego naprawdę włoskiego moje podniebienie jeszcze nigdy nie doznało. Wszelkiego rodzaju makarony, słodkości i pizza to coś, obok czego nie potrafię przejść obojętnie. Natomiast do Włoch jeszcze nigdy nie dotarłam. Może dlatego, że moim ukochanym miejscem na Ziemi jest Anglia i gdybym mogła, odwiedzałabym ją przynajmniej raz w roku, a państwo w kształcie buta jakoś zawsze kojarzyło mi się głównie z Rzymem, papieżem i okropnym upałem. Może i jestem ciepłolubna, ale robieniu z siebie skwarki zwyczajnie mówię „nie”. Choć ostatnio coraz częściej rozważam podróż do Włoch (kiedy już Grozolubiś będzie starszy). I nawet myślałam o jakimś małym, uroczym miasteczku pełnym mnóstwa zakamarków i soczystej zieleni, ale że mam za sobą lekturę Diavoli Jennifer Thorne, to zbyt szybko tam nie zawitam…

Anna, główna bohaterka, spędza w małej włoskiej miejscowości wakacje wraz ze swoją rodziną. Organizatorką całego przedsięwzięcia jest jej siostra, Nicole, która wynajęła okazałą willę w otoczeniu pięknych okoliczności przyrody. I na pierwszy rzut oka wszystko wygląda wspaniale, tyle że… takie nie jest. Są chwile, że bliscy Anny dziwnie się zachowują wewnątrz posiadłości i są pomieszczenia, w których bywa przeraźliwie zimno. Na dodatek społeczność miasteczka trzyma się z daleka od rodziny Pace, kiedy dowiaduje się, który budynek wynajmują. Nasza bohaterka nie pozostaje obojętna na – początkowo subtelne, a potem coraz bardziej nachalne – ślady czyjejś obecności. Na dodatek prześladują ją niepokojące sny. I jest jeszcze zamknięty na klucz, tajemniczy pokój… Anna rozpoczyna swoje prywatne śledztwo na przekór rodzinie, a to doprowadzi ją do… Tego dowiecie się, sięgając po Diavolę.

Już jedna z pierwszych scen książki wzbudza w czytelniku uczucie bycia obserwowanym. Wraz z przemierzającą pomieszczenia willi bohaterką wsłuchujemy się w ciszę. Lepką jak lukier ciszę, która sprawia, że na ciele pojawia się gęsia skórka. Ten opis od razu skojarzył mi się z odczuciami głównego bohatera powieści Grahama Mastertona Kandydat z piekła. On też czuł niepokój związany z niespotykaną ciszą wewnątrz posiadłości, w której tymczasowo urządził się ówczesny kandydat na prezydenta. Fascynuje mnie jak dwoje różnych autorów, którzy umieścili wydarzenia swoich powieści w totalnie różnych latach, w bardzo podobny sposób opisuje coś, co czai się w murach budynku, a z czasem prowadzi do straszliwych wydarzeń.

Ale wracając do Diavoli… Z każdą kolejną stroną pozwalałam się książce pochłonąć. Wiecie, jak bardzo ostatnio cierpię na niedoczas, więc tym bardziej byłam zaskoczona, jak fabuła tej powieści mnie wciągnęła. Mimo że miłośnicy grozy znajdą tu sporo znanych z innych tego typu historii rozwiązań, to autorka jakoś w połowie książki fabularnie skręciła totalnie pod prąd, co sprawiło, że poczułam się miło zaskoczona i z jeszcze większą ciekawością chciałam dotrzeć do finału tej strasznej, ale i niezwykle smutnej opowieści.

Jennifer Thorne potrafi przestraszyć. Jej opisy mocno pobudzają wyobraźnię, co sprawia, że powieść ma kolory, ma zapachy, ma emocje. Przewracając kolejne strony książki, nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać: wakacyjnej sielanki czy jednak horroru. Jak możecie się domyślić, zwykle tego drugiego, ale… co ciekawe – nie tylko ze strony CZEGOŚ, co tak niepokoi mieszkańców włoskiego miasteczka (i wakacyjnych rezydentów willi). Dość niezły wycisk fundują naszej bohaterce jej bliscy. Tak naprawdę poza dobrymi relacjami z bratem, Bennym, Anna ma przechlapane. W zasadzie to jest bardzo stereotypowy przykład rodziny, z którą dobrze (?) wychodzi się tylko na zdjęciu. Co zabawne ich nazwisko to Pace, a tłumacząc z włoskiego oznacza ono „pokój”. Niestety w stosunku do Anny niezbyt pokojowo się zachowują. W swej powieści autorka nie tylko stopniowo buduje napięcie związane z występowaniem niewyjaśnionych zjawisk, ale duży nacisk stawia na trudne relacje między bliskimi, co jeszcze bardziej – w ogólnym rozrachunku – potęguje nastrój grozy. No bo wytłumacz rodzinie, która ma do ciebie jakieś „ale”, że jest w niebezpieczeństwie. No właśnie… Panika, przerażenie, niemy strach… Jednak czytelnik znajdzie jakieś plusy w tym ociekającym niesamowitością horrorze 😉

Podsumowując, mnie Diavola kupiła. To jedna z tych powieści grozy, której fabuła – moim zdaniem – jest przemyślana i dopracowana od początku do końca. Polecam wszystkim miłośnikom horroru. I – jak wspominałam na początku – na ten moment wizytę we Włoszech sobie odpuszczę 😉

PS A koza występująca w powieści to superbohaterka :)))

„Sekrety nigdy nie umierają” Vincent Ralph

Tajemnice… Któż z nas ich nie miał w wieku nastoletnim? Wiadomo, że najwięcej sekretów miało się przed rodzicami (np. kiedy na początku semestru wpadła kiepska ocena z matematyki; niestety zaliczam się do tych „szczęściar”, które musiały mieć same piątki, bo inaczej to dno i wodorosty :D), ale też nie wszystkimi tajemnicami dzieliłam się z przyjaciółkami, bo były zbyt osobiste, zbyt trudne w mówieniu o nich albo po prostu miałam poczucie, że mogą być odebrane jako śmieszne. Wtedy idealnym rozwiązaniem stawało się prowadzenie pamiętnika (to jeszcze zanim era blogów i innych mediów społecznościowych na dobre zagościła w naszym życiu. Pytanie tylko, czy teraz ma się tajemnice, skoro ludzie wykazują potrzebę ekshibicjonizmu…) i zapisywanie w nim, choćby krótko, swoich emocji, swoich sekretów, marzeń, imion kolejnych platonicznych sympatii.

Ze swoimi tajemnicami mierzą się również bohaterowie książki Sekrety nigdy nie umierają Vincenta Ralpha. Tyle że oni wyjawiają swoje sekrety co roku, w Halloween, w Chacie Cieni, opuszczonym budynku w lesie. To właśnie tu mogą zmierzyć się z trudnymi zdarzeniami z ich życia, wypowiadając je na głos i w ten sposób urządzając tajemnicom swego rodzaju pogrzeb. Jednak tym razem coś poszło nie tak i niedługo po trzydziestym pierwszym października Sama Halla i jego przyjaciół ktoś zaczyna prześladować. Nastolatkowie są szantażowani i zmuszani do robienia rzeczy nie zawsze zgodnych z prawem. W przeciwnym wypadku ich sekrety ujrzą światło dzienne. Z jakimi tajemnicami mierzą się główni bohaterowie, kim jest ich prześladowca i czy to powieść z happy endem? Tego dowiecie się, sięgając po Sekrety nigdy nie umierają.

Kiedy przeczytałam opis książki, w pierwszym momencie przyszedł mi na myśl film Koszmar minionego lata w reżyserii Jima Gillespiego. Tam również bohaterami jest czworo nastolatków, z tym że ich winą jest potrącenie nieznajomego mężczyzny i wrzucenie jego ciała do morza. Rok później zaczynają się zdarzać RZECZY. W przypadku powieści Sekrety nigdy nie umierają – jak już wcześniej wspomniałam – kartą przetargową prześladowcy są ich tajemnice. Krok po kroku odsłaniane i krok po kroku odkrywające mroki ludzkiej natury.

I mimo że raczej nie sięgam po książki dla młodzieży (choć kilka mam za sobą, choćby TO Stephena Kinga, które zaliczyć można do YA. Przynajmniej jej połowę :)), to powiem Wam, że całkiem przyjemnie czytało mi się powieść Vincenta Ralpha. Co prawda gdzieś po drodze trochę domyślałam się rozwiązania zagadki, to jednak autor zrobił zgrabny twist, którym na chwilę rozproszył moją dedukcję. A i zakończenie nie jest takie oczywiste i spokojnie mogłoby być wstępem do kontynuacji albo swego rodzaju spin-offu.

W dużej mierze o sile fabuły stanowią nastoletni bohaterowie, którzy są rezolutnymi dzieciakami. Mają poukładane w głowie na tyle, na ile można mieć, będąc w kleszczach szalejących hormonów. Natomiast dążenie do prawdy, ich relacje itp. są jak najbardziej naturalne. I – w moim odczuciu – logiczne. Myślę, że każdy z nas w podobnej sytuacji zachowałby się jak Sam Hall i grupka jego przyjaciół.

Poza śledztwem, które na własną rękę prowadzą główni bohaterowie, ważną rolę w powieści odgrywają ich relacje z rodzicami. Autor wskazał na bardzo istotną rzecz – że trudno buduje się więzi rodzinne, kiedy rodzice i dzieci nie potrafią być szczerzy wobec siebie. A nam, pokoleniu czterdziestolatków (wszak w innym życiu mogłabym być mamą nastolatka!) wytyka palcem zasiedzenie w mediach społecznościowych, gdzie wciąż wielu z nas marzy o sławie, tym samym życie rodzinne zostawiając gdzieś w tle. Porusza również kwestię przerzucania własnych, niespełnionych ambicji na potomstwo.

Podsumowując, Sekrety nigdy nie umierają polecam każdemu, kto lubi opowieści z lekkim  dreszczykiem, w których pierwsze skrzypce grają nastolatkowie oraz tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z grozą/thrillerem. To taki przyjemny wstępniak. Ja się nie przestraszyłam, ale jakby nie było – masa horrorów książkowych, filmowych i growych już za mną. Natomiast czas spędzony przy tej lekturze oceniam jako dobrze spędzony. Polecam!