Maciej Lewandowski: „Festiwal literacki jako drapieżny byt pożerający uczestników brzmi bardzo dobrze”

Magdalena Paluch: Maćku, właśnie ukazała się Twoja najnowsza powieść Grzechòt. Dobrze jest wrócić do Czytelników? 

zdj. Joanna Pakuła-Lewandowska

Maciej Lewandowski: Jak najbardziej. Przez pandemię i kilka innych czynników, zajęło to nieco więcej czasu, niż zakładałem, ale najważniejsze, że się udało.

MP: Ale zanim przyszedł Grzechót, po pandemii ukazał się audiobook Półpacierz, więc jakiś kontakt z Czytelnikami został nawiązany. Czy to jednak było za mało?

ML: Powiedzieć, że Półpacierz nie odbił się echem, to nic nie powiedzieć. Zdaje się, że pojawił się i zniknął praktycznie niezauważony, nie licząc garstki czytelników. Tym samym ciężko policzyć ten tytuł jako okazję do wyjścia do odbiorców i przypomnienia o swoim istnieniu. Przykro to mówić, bo Półpacierz jest odbiciem kilku moich fascynacji tak historycznych, jak i popkulturowych. Inna sprawa, że Półpacierz nie miał okazji ukazać się w druku.

MP: Może będzie jeszcze okazja na druk? Przyznam szczerze, że sama nie jestem zwolenniczką audiobooków, więc gdyby nie to, że trochę czasu po premierze się zgadaliśmy w temacie, też nie miałabym pojęcia, że jest coś Twojego nowego. 

ML: Nadal na to liczę, choć lista potencjalnych wydawców skraca się nieubłaganie i jak na razie prognozy nie są optymistyczne. Może kiedyś, jak zdobędę ze dwa Żuławy i z jednego Zajdla, jakiś wydawca stwierdzi „kurde, fajne to, bierzemy”. Na chwilę obecną jednak odpowiedzi, jeśli się pojawiają, są utrzymane w duchu „no wie pan, rozumie pan”. Co do samych audiobooków, jako nośnika, widzę w nich spory potencjał i chętnie sięgam po nie w podróży. Natomiast w pełni rozumiem osoby dystansujące się od tej formy – rzecz gustu i nawyków. Półpacierz miał zdaje się pecha w Audiotece i nie otrzymał dostatecznego wsparcia promocyjnego, więc nie miał okazji dotrzeć do potencjalnych odbiorców. C’est la vie.

MP: Może dzięki Twojej najnowszej książce jednak poprzedni tytuł zyska jeszcze drugie, wspaniałe życie 🙂 Ale Grzechòt… Po, można powiedzieć, powieściach dla dorosłych, oddałeś w ręce czytelników horror młodzieżowy. Inspirowałeś się jedną z legend miejskich, jaką jest ta o czarnej wołdze, ale ciekawa jestem, jak zalążek pomysłu pojawił się w Twej głowie. Co go rozpaliło na tyle, że możemy dziś trzymać Twoją nową powieść w łapkach? 

ML: Optymistyczny scenariusz zakłada taką możliwość. Byłoby to tym samym podwójne zwycięstwo, za które trzymam kciuki.
Grzechòt, w takiej formie, jest dziełem przypadku. Jakiś czas temu dostałem propozycję stworzenia serii młodzieżowej z dreszczykiem w duchu Archiwum X. Na potrzeby tego przedsięwzięcia przetworzyłem miejskie legendy z czasu PRL-u i transformacji ustrojowej. Wydawca wycofał się z inicjatywy, a ja zostałem z garścią naszkicowanych pomysłów oraz grupką bohaterów. Szkoda było to zostawić na zatracenie, zwłaszcza że Grzechòt był już na warsztacie. Tyle że wyglądał inaczej, to była spokojniejsza, bardziej przygodowa rzecz, nastawiona na trójkę nastoletnich detektywów-amatorów pakujących się w paranormalną drakę. Kontynuowałem tę linię mniej więcej do sceny siłowej konfrontacji z upiorami. Takie spotkanie nie mogło być towarzyską pogawędką przy herbatce, wiec polała się krew. A ja, czytając już całą scenę, stwierdziłem: od razu lepiej. Przepisałem kilka innych scen, dodałem garść elementów, nazwijmy je horrorowymi, tu i tam. I wyszło, jak wyszło. Przy czym wzbraniam się przed flagowaniem Grzechòta jako horroru młodzieżowego. W mojej głowie ta książka funkcjonuje jako „straszak wakacyjny”, co zdaje mi się, lepiej oddaje ducha opowieści. Oczywiście jestem w pełni świadom faktu, że nie ma na rynku takiej kategorii, co jednak nie przeszkadza w marudzeniu nad etykietkami.

MP: Powiedziałeś, że zapoznałeś się z legendami miejskimi PRL-u. Dlaczego Twój wybór padł na czarną wołgę? 

ML: Sprawa jest klarowna. Moim zdaniem, wołga jest najlepiej rozpoznawalna i upowszechniona: słyszysz legendy miejskie, myślisz: czarna wołga. Ja sam załapałem się na poczęstunek dwoma wersjami, nazwijmy to oryginalnymi, czyli raz mnie postraszono agentami bezpieki porywającymi dzieci, by je na macę przerabiać… Nie będę tego nawet komentować. Za drugim razem usłyszałem wariant z wampirami. W tym zestawieniu nieumarli jawią się bardziej przyzwoicie od typów na smyczy partii, bo jednak porywają dzieciaki na własny użytek, a nie z cynicznych pobudek wysługiwania się międzynarodowej kabale. Wracając do samej legendy, echo czarnej wołgi zasłyszałem ostatni raz w czasach licealnych. Koniunktura zrobiła swoje i tym razem było to czarne audi, którym podróżowali sataniści. Pamiętam jeszcze jedno zniekształcenie tej legendy, ale już na tyle dalekie, że nie wliczam go do wariantów. I zdaje się, jest mocno lokalne: otóż czarne cinquecento, którym przemieszcza się jakiś szemrany typ przez krótkofalówkę typujący dzieciaki i podrostków do porwania lub skatowania na miejscu. Ta ostatnia historyjka łączy się zresztą z około dwudniową histerią, jaka ogarnęła moje rodzinne miasto: po domniemanej zbrodni satanistycznej na jakiejś dziewczynie Płock nawiedziły grupy łysych ortalionowców wypełzających spod każdego kamienia i polujących na rzeczonych satanistów. Czyli długowłosych. To czarne cinquecento miało być mobilnym centrum dowodzenia.
Innymi słowy: nie miałem wyjścia. Czarna wołga, jako punkt wyjścia dla mojej historii, była czymś absolutnie oczywistym. Po co pisać o amerykańskich stonkach, które wysłano, by nas pożarły, gdy ma się pod ręką wampiry-satanistów w służbie UB porywające dzieci.

MP: A dlaczego Kaszuby? 

ML: To wypadkowa przypadku, zafascynowania oraz potrzeby. Przypadek, bo akurat tak się złożyło, że mam na stanie monografię antropologiczną o tym regionie, zdobytą przy okazji innych nabytków. Książka ta stanowiła punkt wyjścia stworzenia, na potrzeby opowiadania, fikcyjnego, kaszubskiego, miasteczka oraz przyległości. Te same lokacje wraz z Trójmiastem wróciły w jeszcze jednym opowiadaniu oraz powieści. Żaden z tych tekstów niestety nie został opublikowany, ale stworzony mikrokosmos funkcjonuje w mojej szufladzie. Gdy siadałem do napisania Grzechòta nie widziałem innej możliwości niż wykorzystanie gotowych lokacji. A fascynacja: co tu dużo mówić – Kaszuby to urokliwy kawał regionu, nasycony historią i siłą rzeczy opowieściami.

MP: Bohaterami Twojej powieści jest trójka przyjaciół: Kuba, Sławek i Maja. Przez przypadek znaleźli się w środku czegoś, co trudno racjonalnie wyjaśnić. Mimo to próbują, ryzykując zdrowiem i życiem. Zwłaszcza tym ostatnim. I teraz pytanie – czy nastoletni Maciek postąpiłby podobnie? 

ML: Chciałbym móc, bez cienia wątpliwości, powiedzieć, że tak, ale nie mam tego komfortu. Nasze reakcje w sytuacjach ekstremalnych, jeśli nie wsparte długotrwałym treningiem, są nieprzewidywalne. Myślenie życzeniowe nie ma nic do gadania. To też był główny kłopot z pchnięciem opowieści w sposób możliwie racjonalny, budujący odwagę dzieciaków. Z tego powodu obserwujemy, jak chcąc nie chcąc, przekraczają kolejne granice przez długi czas, na dobrą sprawę trwając w bezpiecznej sferze: zło ich nie dotyka, niebezpieczeństwo jest obok i pozostaje w gruncie rzeczy abstrakcyjne, dając im czas okrzepnąć. Gdy miną ostatni znacznik, niebezpieczeństwo staje się boleśnie namacalne i nie ma mowy o ucieczce są gotowi stawić czoła okropnościom wyłażącym z wołgi. Żywię ogromną nadzieję, że osobiście nie będę musiał nigdy zdobywać się na taki wyczyn, pozostając kanapowym pogromcą upiorów.

MP: Mnie się podobało, jak opisałeś podejście dzieciaków do sprawy. Oni nie są naiwni, ale ostrożni, zdeterminowani, obeznani z popkulturą i dlatego tak bardzo wiarygodni w swych działaniach. Zatem jeśli to był główny kłopot podczas tworzenia powieści, to udało Ci się temu zaradzić. Czy poza tą kwestią, napotkałeś na inne trudności w trakcie pisania?

ML: Kłopotliwa była sama kreacja bohaterów. Jedno to przyjąć, że główne postacie to dzieci, ale już ich poprowadzenie to inna bajka. Jak mówią, co mówią? Nastoletniość to dla mnie to już zamierzchłe dzieje, więc miałem z tym pewien zgryz. Najbardziej bałem się, że dzieciaki będą rozumować jak dorośli. Mam nadzieję, że udało się tego uniknąć. Dorośli też zresztą byli pewnym problemem, a dokładniej mówiąc ich usunięcie ze świata przedstawionego, tak by nie przeszkadzali swoją logiką i racjonalnością w opowieści. Spielberg w E.T. zastosował genialne w swej prostocie kadrowanie, sprawiające, że przez większość filmu dorośli są cięci na wysokości pasa i są tylko głosami. Potrzebowałem kilku podejść, by wypracować zadowalające ujęcie, w którym dorośli – choć obecni – nie plączą się pod nogami bohaterów.

MP: A czy w którejś z postaci jest trochę Maćka Lewandowskiego? Tego z teraz albo z lat nastoletnich? 

ML: W każdej po trochu i w żadnej zarazem. Nie są odbiciem ani mnie, ani moich dziecięcych czy nastoletnich przyjaciół. Stanowią idealistyczne wyobrażenie tego konkretnego momentu życia, obdarzone fragmentami moich wspomnień i doświadczeń, ale z pewnością żadna z tych postaci nie jest moim alter ego.

MP: Maćku, poza straszną i wciągającą historią, Twoja powieść ma przepiękną oprawę graficzną. Czy miałeś wpływ na ostateczny wygląd książki? 

ML: Znikomą, acz miałem możliwość dogadania kilku detali z Dawidem Boldysem. No i ta upiorzyca na jednym z boków. Dawid zgodził się wykonać ją na moją prośbę. Wyszła rewelacyjnie, jak całość kompozycji zresztą. Co tu dużo mówić: projekt okładki jest kozacki.

MP: Każda z Twoich powieści została wydana w innym wydawnictwie. Opowiedz, jak trafiłeś na Miętę. A może to Mięta trafiła na Ciebie? 

ML: Te zmiany, ruch między wydawnictwami, to niestety część rzeczywistości. Zaś Miętę tworzą osoby, które znam z Uroborosa i z którymi współpracowałem przy Cieniach Nowego Orleanu. I nie wchodząc w detale zawirowania, udało mi się przekroczyć rzekę, idąc śladem ekipy Mięty.

MP: Coś czuję, że to był strzał w dziesiątkę 🙂
Wrócę jeszcze na chwilę do tych „ścian”, które zdarzały się przy pisaniu. Powiedz, masz kogoś, kto czyta pierwszą wersję Twoich powieści/tekstów? Kogoś, kto Cię w pisaniu wspiera, motywuje w chwilach zwątpienia. 

ML: Mam to szczęście, że mam wokół siebie grupkę ludzi z którymi, jeśli zajdzie potrzeba, mogę przegadać fabułę lub, w ostateczności, wręczyć do beta-czytania rozdział lub kilka. Acz z tej drugiej opcji korzystam okazjonalnie. Ot, uważam, że wypisanie się jest moim zadaniem. Z zaufanymi mogę dyskutować i opiniować pomysł, ale tekst, do chwili aż nie uznam go za skończony, nie opuszcza biurka. Pośród zaufanych, najbardziej zaufaną, absolutnym numero uno i adresem, pod który się udaję w chwilach zwątpienia, lub gdy potrzebuję rady, jest Asia, moja żona. To ona sprawia, że wszystko jest możliwe.

MP: Dobrze jest mieć takich zaufanych Ktosiów 🙂
Grzechòt to Twoja (w sumie) czwarta powieść, której premierę dziś świętujesz. Czy będą kolejne? Może kontynuacja Splątania

ML: Są kolejne, ale w szufladzie. Mam skończony horror osadzony w Trójmieście. A w sumie nie tyle horror, co urban fantasy, puszczone przez horrorowy filtr. Tu parokrotnie zdjąłem nogę z hamulca, nie bawiąc się w półśrodki. Przy okazji ta powieść, pod roboczym tytułem Szarlatan, to takie małe spełnienie zadawnionej potrzeby napisania opowieści o magach. Szukam tej książce wydawcy, więc jeśli kogoś znasz, to poproszę o numer telefonu. Mam też dwie zaczęte powieści: kryminał oraz baśniową propozycję dla młodszego czytelnika. Co zaś tyczy się Splątania… Kontynuacja jest w formie notatek. I tylko czasu mi brak na ich spisanie w formie docelowej.

MP: Czyli cały czas piszesz. To dobrze, bo nawet zupełnie niedawno zastanawiałam się, co się stało z autorami, którzy byli na KFASON-ie i potem zniknęli (nie z powodu festiwalu, żeby nie było ;)), a tu nagle pojawił się Grzechòt 🙂
A czy w związku z ukazaniem się powieści na rynku wydawniczym, planujesz jej promocję na konwentach lub targach książki? Gdzieś się pojawisz? 

ML: Festiwal literacki jako drapieżny byt pożerający uczestników brzmi bardzo dobrze. Ktoś powinien zrobić z tego tekst. Piszę nieprzerwanie, acz powolnie, bo nigdzie mi się nie śpieszy. Od czasu KFASON-u powstało kilka rzeczy, kilka jest w produkcji, więc zdecydowanie kramu nie zamknąłem. Co zaś się tyczy promocji Grzechòta to na pewno pojawię się na targach książek, planuję kilka konwentów, choć jeszcze nic nie mam potwierdzonego. Jak się uda, a to też akurat jest na etapie dogrywania, powinienem mieć trasę spotkań w bibliotekach. Na chwilę obecną nie mam ani detali, ani dat, wiec ciężko opowiadać o planie promocyjnym 🙂

MP: To mam nadzieję, że uda nam się gdzieś spotkać 🙂 Może w Krakowie? Kto wie 🙂 Powoli kończąc naszą rozmowę, chciałam zapytać, czego mogę Ci dziś życzyć? O czym marzy Maciej Lewandowski – autor? 

ML: Wszystko przed nami, rok jest długi, więc pewnie okazja się nadarzy. Zaś Maciej autor chwilowo w swoich marzeniach, nie licząc oczywista Zajdla i Żuława, marzy o sprawach przyziemnych: wydać drukiem Półpacierza oraz Szarlatana, skończyć pisać kryminał i podbić jedno, lub dwa czytelnicze serducha 🙂

MP: Zatem życzę Ci, by te marzenia się spełniły i bardzo dziękuję za rozmowę 🙂


Maciej Lewandowski – urodzony w roku wydania przez Iron Maiden albumu Powerslave. Absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zdobywca Nagrody Nautilus w kategorii opowiadanie roku 2012 (przełożone na język czeski). W 2016 roku ukazała się jego debiutancka książka Splątanie. Kolejna powieść, Cienie Nowego Orleanu, opublikowana w 2019 roku, trafiła na rynek czeski w formie audiobooka. Zapalony miłośnik Warhammera, fan Kinga, Gaimana i Barkera (Lovecrafta też). Nie lubi wątróbki.

 

 

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *