„Owoce morza w pulpowym sosie”, czyli o „Krabach” Guya N. Smitha

Dajcie mi gumę Donald, kubek Ovomaltyny lub kapslowaną butelkę oranżady, a przeniesiecie mnie do błogich wspomnień wieku szczenięcego. Wciśnijcie mi w łapki książkę Guya N. Smitha, a natychmiast ponownie zamienię się w piętnastolatka napalonego na rzeź i cycki.

Pamiętam do dziś jak pachniała osiedlowa biblioteka – gierkowskim paździerzem, pastą BHP do podłóg o chemicznej woni migdałów i zleżałą wykładziną o zapachu zleżałej wykładziny. Przede wszystkim jednak – tanim gazetowym papierem i zwietrzałą drukarską farbą. Najpiękniej ƒ„cuchnęła” pulpa – ta papierowa, i ta literacka. Z wnętrza przepastnych półek, spomiędzy twardych opraw dzieł nieco wyższych lotów oraz obwolut miękkich, lecz estetycznie akceptowalnych przez przeciętnego bibliofila, wyzierały broszurowe paszkwile urągające tradycyjnemu pojęciu książki. Jakże pociągające paszkwile. Krzykliwe, przerysowane, pełne krwawiących potworów, krwawiących cycków i równie mocno ociekających juchą, uzbrojonych po zęby męskich amatorów tychże – razem lub osobno.

Dla chłopaka z „dobrego domu” przesiąkniętego Mickiewiczem, Sienkiewiczem tudzież inną Rodziewiczówną, odkrycie niejakiego Guya Smitha oraz jego sztandarowych cykli Sabat i Kraby było przeżyciem równie ekscytująco przełomowym, jak nieco wcześniejsza konfrontacja Ewy Demarczyk wyśpiewującej z domowego adaptera, z furiackim rykiem zespołu Sodom z pirackiej kasety nabytej na bazarku. Tak to już bywa, że grzeczni z przymusu lub powinności chłopcy lgną do horrorów i black metalu. Przylgnąłem i ja, jak cholernie głodna mucha do cholernie smakowitego gówna.

Nie było przecież dla nastoletniego młokosa uwięzionego w raczkujących latach 90. nic równie atrakcyjnego, jak historie o zmutowanych krabach wielkości krów, które dziesiątkują ludzi w niezwykle widowiskowy sposób, najchętniej zaraz po tym jak ich przyszłe ofiary skończą wymyślne seksualne igraszki rodem ze szwabskich pornoli.

Horrory, black metal, niemieckie pornole i zmutowane kraby – oto, co psuło męską młodzież, zanim nastała era Internetu i smartfonów.

Po latach niemal trzydziestu, pomimo niesłabnącej atencji ukierunkowanej na cycki, o literackich krabach prawie zapomniałem. Kraby jednak wróciły. Zawsze wracały.

Wydawnictwo Dom Horroru w swoim nonszalancko pulpowym stylu wypuściło równie nonszalancko niskim nakładem nowy zbiór opowiadań Guya N. Smitha.

Zmierzyłem się z tym dziełem ochoczo, choć pełen obaw czy nie popsuję sobie wspomnień z okresu cielęcego żywota.

Cóż…

Literackość owego zbioru nie tyle nie gra pierwszych skrzypiec, co nie gra wcale. To trzecioligowa jakość przypominająca splunięcie pijanego robola. Nie mam pojęcia, ile zawinił sam autor, ile tłumacz i jak bardzo naharował się redaktor, by wydobyć z sekwencji niezręcznych zdań wymagalną poprawność, bez pokusy przepisania całej książki od nowa. Umówmy się jednak, że w tego typu literaturze byłoby wręcz grzechem ubrać fabułę w styl noblisty. Ma być krwawo, dosadnie, wulgarnie i na skróty, i broń boże zbyt kwieciście bogactwem językowym. Miało być? Jest.

Kraby to przede wszystkim gratka dla fanów kultowej serii. Kto nie czytał, choćby i ćwierć wieku temu tak jak ja, ten może uznać książkę za paplaninę bez ładu i składu. Zbiór przypomina raczej fanfic dedykowany serii lub antologię popełnioną w hołdzie morderczym skorupiakom; jako pozycja niezależna będzie się kiepsko bronić. Niemniej cieszę się, że jest, że mogłem na chwilę powrócić do starych, dobrych czasów, skonfrontować ówczesne doznania z dzisiejszą estetyką literackich fascynacji. Kraby Smitha są jak sympatyczna, zapomniana zabawka, którą ktoś odkopał z zatęchłych czeluści strychu i wydobył na światło dzienne; więcej w nich sentymentu i tęsknoty za czasem minionym, niż teraźniejszej radochy.

Leżą więc sobie Kraby na mojej prywatnej półce z horrorami i szczękają groźnie zabójczymi kleszczami.

Klik…Trzask… Klik…

Spróbuj tylko zasnąć, a przyjdziemy po ciebie.

Chodźcie, poczciwe bestyje, zgilotynujemy parę biuściastych laleczek. A potem uraczymy się wspólnie wysokoproteinową ludzinką. Nie ręczę, że ekologiczną, ale starych, doświadczonych twardzieli nie zabije przecież odrobina GMO.


Juliusz Wojciechowicz – prozaik twórczo skupiony na literackiej grozie, grotesce oraz literaturze fantastyczno-obyczajowej. Autor kontrowersyjnego Bez znieczulenia (Gmork, 2016), pomysłodawca i współautor książek Pokłosie (Gmork, 2015), Hardboiled (Gmork, 2015). Publikował w licznych antologiach grozy i czasopismach fantastycznych. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego. Członek grupy filmowej Attic Film Production.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *