Magdalena Paluch: Cześć, Julku! Miło mi Cię gościć na Grozowni jako mego rozmówcę, a okazja jest nie byle jaka – już wkrótce ukaże się druga część antologii inspirowanej twórczością Stephena Kinga, której to pomysłodawcą jesteś. Pokłosie – pierwsza część – ukazało się w 2015 roku nakładem wydawnictwa Gmork i zyskało sporą popularność. Czy mógłbyś opowiedzieć o tym projekcie? Przypomnieć jego początki i opowiedzieć, co czeka czytelników w kolejnej antologii. Czy również jej tytuł to Pokłosie?
Juliusz Wojciechowicz: Hej. Dzięki serdeczne za gościnę na Twoim portalu. Odpowiadając na Twoje pytanie, muszę zacząć od sławetnego „To nie jest tak, jak myślisz” 😁 Otóż to prawda, że niebawem światło dzienne ujrzy książka z nazwiskiem Kinga w tle i jest to „mój” projekt, ale nie jest to w żadnej mierze sequel Pokłosia. Pokłosie z założenia miało być hołdem dla Stephena Kinga oraz pewnego rodzaju gratką dla fanów pisarza z Bangor i powstawało w dosyć kameralnym gronie pięciu autorów – autorów, o których wiedziałem, że mają zapisanego Kinga głęboko w sercu i z którymi łączyły nas już wspólne antologie. Trzeba też dodać, że wszyscy zaangażowani w ten projekt dopiero raczkowaliśmy w literackim światku i „spina” była ogromna. Pamiętam też, że projekt realizowany był w ciemno, bez udziału i wsparcia wydawcy – taki był plan: najpierw przygotowujemy książkę, dopieszczamy do wyrzygania, następnie zaczynamy żmudny proces szukania wydawnictwa, które zechce książkę opublikować. Pięknym doświadczeniem, które do dziś wspominam z wielkim sentymentem, była bezinteresowna pomoc Stefana Dardy, który zapoznawszy się z surową wersją tekstu, zgodził się napisać wstęp do Pokłosia, a potem tak samo bezinteresowna i pełna zaangażowania pomoc Darka Kocurka, autora cudownej grafiki, zdobiącej okładkę Pokłosia. Wisienką na torcie okazały się Gmorki. Nie mogłem wtedy wiedzieć, że ta mała oficyna wydawnicza, również raczkująca wówczas w swojej branży prowadzona jest przez ludzi, którym Stephen King, delikatnie rzecz ujmując, był cholernie bliski. Reasumując: kilku początkujących autorów – fanów Króla, przy bezinteresownym wsparciu „starych wyjadaczy” złożyło hołd literacki swojemu idolowi, a małe wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, by ten hołd wydać i uczynić zeń swój bestseller. Pokłosie doczekało się drugiego wydania w wersji elektronicznej i drukowanej, a całkiem niedawno również wersji audio w interpretacji Leszka Wojtaszaka.
się w ich umysłach, i jak daleko sięgają cienie rzucane przez miasteczko Bangor. Po drugie: autorów tym razem jest aż osiemnastu, każdy powiązany literacko z grozą, ale w różnych jej odmianach od pulpowego horroru po gotyckie romanse. Po trzecie: zależało mi na parytecie płciowym, dlatego w książce znajdziemy nowele i opowiadania dziewięciu autorów i dziewięciu autorek. Po czwarte: kompozycja tekstów W cieniu Bangor również jest nietypowa – nie ma tu składanki poukładanej fabularnie, dzielenia na mroczne i wesołe, przeplatanie krótkich utworów z długimi itd. Zależało mi, żeby każdy autor miał swoją indywidualną część w książce, suwerenną przestrzeń do zagospodarowania ograniczoną jedynie objętością; czytelnik otwierając W cieniu Bangor, otwiera tak naprawdę osiemnaście niezależnych literackich światów, z każdym pisarzem obcuje indywidualnie i w jego prywatnym świecie fantazji. I wreszcie po piąte: projekt od początku powstaje we współpracy z wydawcą (Dom Horroru), co ma oczywiście swoje plusy i minusy.
MP: O widzisz, to przynajmniej się dowiedziałam, z czym się je ten Twój nowy kingowy projekt, bo jak zdążyłeś zauważyć, w głowie szumiało mi tylko Pokłosie i Pokłosie. A tu zupełnie inna para kaloszy i na dodatek grubasek! Już nie mogę się doczekać, żeby po niego sięgnąć. Powiedziałeś, że cała antologia składać się będzie z 18 opowiadań. Czy opowiadania zostały napisane przez autorów i autorki, których sam zaprosiłeś, czy jednak sami się zgłaszali do projektu? Jak przebiegała współpraca z tak liczną grupą twórców?
JW: Uroczyście przysięgam na stos biblii, a moja prywatna armia adwokatów to udowodni, że nic nie mówiłem na temat ilości opowiadań zawartych w W cieniu Bangor 🙂 Tak, to prawda, że autorów jest osiemnastu, natomiast utworów literackich jest 25. Jednym z głównych założeń projektu była maksymalna swoboda twórcza autorów ograniczona jedynie limitem objętościowym (liczbą znaków tekstu). W praktyce oznaczało to, że każdy autor miał do dyspozycji równą pulę do wykorzystania (80k znaków) i tylko od niego zależało czy napisze jedną dłuższą nowelę, czy na przykład trzy krótkie opowiadania. Podczas prac nad książką okazało się, że niektórzy wykorzystali swój „przydział” zaledwie w połowie, co stworzyło możliwość, by pozwolić innym, którym pióro wyszło poza ramy ustalonego limitu, na publikację dłuższego tekstu.
Odnosząc się do Twojego pytania o samych autorów i nabór tekstów do antologii, skrótowo rzecz ujmując, nabór był tajny i zamknięty i to ja zapraszałem swoje ulubione pióra do udziału w projekcie. Przynajmniej we wstępnej jego fazie. Pierwotny zamysł był taki, żeby zamknąć temat w osiem-dziesięć osób i na wzór Pokłosia, zrobić swoje, dopieścić książkę i zainteresować nią wydawców. Zanim jednak zdążyłem zaprosić połowę piór z mojego osobistego dream teamu, odezwał się do mnie Paweł Kosztyło z Domu Horroru i podczas luźnej rozmowy na temat jakichś ewentualnych wspólnych projektów, wspomniałem, że właśnie nad jednym ze Stephenem Kingiem w tle pracuję. Dogadaliśmy się jeszcze tego samego dnia i ciąg dalszy prac ruszył już pod banderą Domu Horroru.
MP: W takim razie czekam na antologię z niecierpliwością. Zwłaszcza że książki Kinga uwielbiam (wiadomo – zdroworozsądkowo) i jestem niezmiernie ciekawa, co tam nasi autorzy fajnego wykombinowali. Nie jest to jedyny projekt, którego „ojcem” jesteś. Warto przecież wspomnieć o Hardboiled czy Iron Tales. Czy też planujesz swego rodzaju kontynuację tych antologii, czy są to projekty zamknięte?
MP: No szlag by to… Przecież faktycznie Iron Tales to dziecko Kacpra Kotulaka. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone… Haha! niezła ze mnie promotorka, nie powiem. To może, żeby się już bardziej nie kompromitować (właśnie widzę ubywającą ilość lajków fp Grozowni ;)), porozmawiajmy o Tobie i Twojej twórczości. Poza udziałem we wspomnianych już do tej pory antologiach, masz na koncie publikację opowiadań m.in. w Księdze wampirów, Toystories, Człowiekiem jestem, a także w 2016 nakładem wydawnictwa Gmork została wydana Twoja książka Bez znieczulenia. Czy mógłbyś na chwilę wrócić do przeszłości i opowiedzieć, kiedy Juliusz Wojciechowicz postanowił pokazać światu swoje teksty i który był tym pierwszym, od którego wszystko się zaczęło?
Zychla, w międzyczasie napisałem mnóstwo krótkich utworów z pogranicza grozy i groteski, które składałem do kupy, celem wydania jako autorski zbiór. Kilkanaście opowiadań znalazło dom w różnych antologiach, czasopismach i zinach, potem, już po sukcesie Pokłosia i publikacji Hardboiled przez wydawnictwo Gmork, ponownie zebrałem to, co mi zalegało w szufladzie przez cztery lata i złożywszy w całość uderzyłem do wydawcy, z którym już zaliczyliśmy „pierwsze, a nawet drugie, koty za płoty” . W ten sposób Bez znieczulenia stało się ciałem, a ja mogłem odhaczyć w literackim CV w pełni samodzielny książkowy debiut.
Wyrzygałem się emocjonalnie za pomocą okrutnych i przewrotnych grotesek i etap zamknięty. Jak pod deklem się przegrzewa, to możesz wypić ocean wódy, natłuc komuś po ryju albo napisać książkę. Albo wszystko naraz 🙂
MP: Oj tak, Lana to świetne opowiadanie. Nawet postanowiłam od bohaterki tego tekstu zapożyczyć imię dla mojej królicy. Też ma dziewczyna charakterek! Ale wracając do Twojej twórczości – jak już wspomnieliśmy w rozmowie – od Bez Znieczulenia minęło kilka lat. Wiem, że to nie były lata posuchy, bo i brałeś udział w projekcie Horror na Roztoczu albo współpracowałeś z Pawłem Paluchem przy projekcie filmowym Barter. Czy możesz coś więcej opowiedzieć o tym ostatnim?

JW: Piszę bardzo nieregularnie z wielu powodów, często napadowo. Potrafię w dwa tygodnie napisać pół powieści, a potem przez rok do niej nie wracać. Same pomysły na fabuły wpadają mi do głowy znienacka, często zainspirowane otaczającą mnie rzeczywistością – zasłyszanym dialogiem w autobusie, jednym zdaniem wyrwanym z kontekstu w jakiejś książce czy filmie, zaobserwowaną scenką z życia w pracy lub podróży. Pisanie traktuję jako coś, co ma mi sprawiać przyjemność, to jedyna dziedzina życia, której nie poddaję dyscyplinie. Próby zmuszania się do regularności, do pisania codziennie o określonej porze, określonej liczby słów czy znaków spełzają zazwyczaj na niczym. Z drugiej strony jak już wpadnę w „pisarski ciąg”, trudno mi funkcjonować w rzeczywistym świecie – jestem wtedy nieobecny, trudno mi się skupić na „pierdołach” jak praca zawodowa, obowiązki, życie towarzyskie 🙂
