Katarzyna Burda (Studio JG): „nigdy nie przyszło mi do głowy, że znalazłby się wariat, który płaciłby mi za czytanie komiksów”

W nowym Roku zapraszam na kolejny wywiad z cyklu „Wydawnictwa pod lupą”.
Z Katarzyną Burdą z wydawnictwa komiksowego Studio JG rozmawia Sebastian Drabik.

Sebastian Drabik: Jakie są Twoje pierwsze wspomnienia związane z literaturą, a jakie z mangą?

Katarzyna Burda: Cóż, nie jestem w stanie uczciwie powiedzieć, jakie były pierwsze książki, które przeczytałam, zdecydowanie pamiętam jednak moje pierwsze zderzenie z komiksem w ogóle. Jako że mój tata był niegdyś fanem Kajka i Kokosza, ich przygody często zajmowały mnie w dzieciństwie. Pierwszą zaś mangą, jaką przeczytałam, było zeszytowe wydanie Neon Genesis Evangelion.

SD: Myślę, że wiele osób pasjonujących się opowieściami w obrazkach zwyczajnie Ci zazdrości. Praca w wydawnictwie to dla wielu czytelników wymarzone zajęcie, ale Twoja historia związana z pracą w Studio JG jest wyjątkowa – ostatnio wydało się, że zatrudniłaś się w wydawnictwie, aby powalczyć o wydanie swojej ulubionej mangi. Czy to prawda?

KB: Heh, to jest jedna z tych sytuacji, gdy głuchy telefon rodzi plotkę, która następnie żyje własnym szalonym życiem. 🙂 Pamiętam, że jakiś rok temu na asku ktoś zapytał, czy przyszły nam ostatnio jakieś licencje i odpowiedziałam (parafrazując), że właśnie dostaliśmy jedną, na którą bardzo długo czekałam i zażartowałam, że jeśli komuś marzy się jakiś konkretny tytuł, zatrudnienie się w wydawnictwie jest świetną metodą, aby to marzenie spełnić. Oczywiście to było tak pół żartem, pół serio i nie przypuszczałam, że potem ta rzucona bokiem uwaga wróci do mnie w tak wielu niesamowitych wersjach – dostawałam maile, prywatne wiadomości z zapytaniem: cóż to takiego; niektórzy już nie pytali, tylko powtarzali, że taka jedna w tamtym wydawnictwie zatrudniła się, żeby wydać to czy tamto. Jest i było wiele licencji, których niecierpliwie wyczekiwałam i wyczekuję, zatem nie było to nawet tak historyczne wydarzenie, na jakie wygląda. Mogę jednak zdradzić, że w nadchodzącym roku wydamy kilka bliskich mojemu sercu serii. 🙂
Co zaś się tyczy tej zazdrości – nie ma co zazdrościć, tylko jak komuś zależy, to trzeba się szkolić i próbować. Dobrych w swojej dziedzinie zawsze potrzebujemy. Osoby, która mogłaby mi pomóc w tym, co robię, szukałam pięć lat, ale jest – poznaliście Michasia na panelu LFM i JFM. A teraz, po roku Michaś sam musiał szukać kogoś do pomocy (#rozwijamysię). Co rusz mamy jakąś rekrutację, bo nie da się zatrudnić zbyt wielu osób naraz. Wdrażanie nowych pracowników zajmuje sporo czasu i wymaga nadzoru bardziej doświadczonych koleżanek czy kolegów, więc to dość mozolny proces. Ale nie stawiamy barier w kwestii zatrudnienia, każdy ma takie same szanse, liczy się wiedza i talent. 🙂

SD: Opowiedz o tym, jak zaczęła się twoja przygoda w wydawnictwie.

KB: Hmmm… Właściwie nigdy nie marzyłam, żeby pracować w wydawnictwie mangowym, bo też nigdy nie przyszło mi do głowy, że znalazłby się wariat, który płaciłby mi za czytanie komiksów. Współpracę z firmą rozpoczęłam już w liceum od pisania recenzji do magazynu Otaku. Potem zdarzało mi się pomagać na konwentach, a gdy skończyłam studia otrzymałam propozycję nie do odrzucenia, aby pracować na miejscu przy wydaniach i oto jestem. Gdy zaczynałam pracę, wydawaliśmy miesięcznie 1-3 mangi, mieliśmy jedną korektorkę, dwie tłumaczki, 4 grafików. Dziś dział wydawniczy rozrósł się już ZNACZNIE, a i liczba wydawanych tytułów uległa zwielokrotnieniu. Do pracy przyjechałam z założeniem, że popracuję rok. We wrześniu stuknęło mi 6 lat. W pierwszych miesiącach zżerał mnie stres, ale napędzała satysfakcja z nowych wyzwań. Te ostatnie sześć lat było dla naszego wydawnictwa okresem wielkich zmian i dynamicznego rozwoju, więc naprawdę nie mogłam się nudzić. A jeszcze tyle przed nami!

SD: Chyba wszyscy związani z rynkiem wydawniczym zastanawiają się, które tytuły się najlepiej sprzedają. Jednak na przestrzeni lat trudno wychwycić jakąś prawidłowość, bo lista autorów, tematów, rodzajów zmienia się, jak kartki w kalendarzu.
Które tytuły były strzałem w dziesiątkę, a które porażką, mimo pokładanych w nich nadziei?

KB: To jest złożona kwestia i rzeczywiście inaczej patrzą na nią wydawcy i czytelnicy.
Każdy tytuł, żeby się sprzedał, musi mieć jakiś… magiczny składnik. Dostrzeżenie go jednak bywa dość podchwytliwe, bo nie ma tu złotej reguły. Czasem popularny tytuł, który żył zbyt długo na skanlacjach niestety bardzo traci w sprzedaży. Anime czasem pomaga (jeśli jest dobre), jeśli jest złe, potrafi zrazić do mangi. Co do strzałów w dziesiątkę – było tego trochę, ale jeśli połączyć to z naprawdę dużym zaskoczeniem – Pokój w kolorach szczęścia (wyłapaliśmy go bardzo wcześnie, do dziś nie ma anime, a bije wiele japońskich bestsellerów na głowę). W naszym dziale handlowym największy postrach sieją tytuły Noragami, Pokój… i Wotakoi, bo zawsze przy sprawdzaniu stanów magazynowych wychyla się jakiś tomik z mrocznej trójcy, który trzeba dodrukować (a najczęściej kilka tomików…). Po jesiennym festiwalu na podium wbił się nam jeszcze Hanako – i to tak z wielką pompą, że zaliczył już parę dodruków, a jego sprzedaż zdaje się wciąż rosnąć. Jak tak dalej pójdzie i jego fenomen się utrzyma, to będzie nasz najbardziej sprzedajny tytuł w historii wydawnictwa.
O porażkach w sumie ciężko mówić, bo żaden tytuł nie sprzedał się tak tragicznie, żeby trzeba było nad nim płakać. W sumie Emma wypadła dużo poniżej naszych oczekiwań, ale i tak cieszymy się, że ją wydaliśmy, bo to bardzo dobry komiks. Inna sprawa, że są tytuły, które choć sprzedają się w mniejszych nakładach, to, jako że od początku zakładaliśmy u nich podobny poziom, nie uznajemy ich za porażkę.

SD: Podczas Letniego Festiwalu Mangowego, transmitowanego w serwisie YouTube, zaciekawiło mnie wiele spraw, które poruszyliście, ale nie dowiedziałem się, które tytuły są Twoimi ulubionymi, a których wprost nie lubisz?

KB: O ulubionych to mogłabym gadać i gadać (jeśli musiałabym coś wymienić to pewnie Wotakoi, Voynich Hotel, Yonę) – mam ten przywilej, że jestem jedną z osób, które wybierają i weryfikują tytuły do wydania, więc rzadko biorę coś wbrew sobie. Ale są tytuły, których po prostu nie jestem już odbiorcą – o ile np. Danganronpa cieszyłaby mnie w gimnazjum, teraz już niekoniecznie. Ale byłam za nią, bo nie wydajemy przecież tych mang tylko dla siebie. Nie przepadam mówić o tytułach, których nie lubię, bo to trochę tak, jakbym sugerowała, że to złe tytuły. A po prostu nie jestem ich czytelnikiem docelowym. Mangę, której serdecznie nie znoszę, już na szczęście zakończyliśmy (i była to cała jedna, której faktycznie nie znosiłam, mimo jej popularności), więc naprawdę nie ma o czym mówić. 🙂

SD: Nie mogę pominąć serii Exclusive, którą serwujecie już od kilku lat i (oby jak najdłużej) macie w swojej ofercie. Jak sądzę, czytelnicy chętnie wybierają właśnie twardą oprawę i powiększony format. Jak dobieracie tytuły do tej serii? A które z tytułów lubisz najbardziej?

KB: Z seriami wydawanymi w twardej oprawie jest bardzo różnie. Nie da się tak wydawać zbyt komercyjnych serii – można sobie wyobrazić sprzedaż Fairy Tail w twardej oprawie i wysokiej cenie za tom. Są jednak świetne tytuły, które zwyczajnie utonęłyby w szerokiej ofercie rynkowej, gdyby nie przyciągały sposobem wydania, tylko dlatego, że są bardziej niszowe, mniej rozpoznawalne. Druga sprawa. Wydając w twardej oprawie (czy to w wersji klasycznego exclusive, czy jeszcze bardziej powiększonego omnibusa), zwraca się nam koszt, nawet jeśli sprzedamy mniej egzemplarzy. To jest szansa na życie dla mniej znanych perełek. Ostatnimi czasy problemem jednak zaczął być dodruk twardych opraw (druk w ogóle w ostatnich latach poszedł dość znacznie w górę), dlatego zaczęliśmy eksperyment z podwójnym wydaniem, który daje nam możliwość zrezygnowania z twardej oprawy po wyczerpaniu nakładu, a jednocześnie utrzymanie mangi na rynku w miękkiej.
Jeśli chodzi o moją ulubioną – Opowieść panny młodej. Od pierwszego momentu zrobiła na mnie ogromne wrażenie i do dziś ją uwielbiam. Na Dziewczynkę w Krainie Przeklętych zaczęłam patrzeć inaczej po wizycie Nagabe – lubiłam ją też wcześniej, ale od tego czasu doceniam ją jeszcze bardziej. Aż mi szkoda, że to prawie koniec. Artysta zdradził nam w Krakowie, że zamierza zamknąć historię w dziesięciu tomach, więc to miłe zaskoczenie, że ostatnim będzie jednak jedenasty.

SD: Jakiś czas temu m.in. Dango wydało jeden, czy dwa tytuły w małym nakładzie 1000 sztuk. Nie myśleliście, żeby raz na jakiś czas wydać w takim nakładzie jakąś jednotomówkę, czy serię góra trzytomową? Mam wrażenie, że coś takiego mogło by stać się fajnym rarytasem kolekcjonerskim…

KB: Nie bardzo – po co docelowo szukać tytułu, który sprzeda się w nakładzie 1000 sztuk? Rarytas kolekcjonerski nie jest rarytasem dlatego, że wydano go w małym nakładzie, tylko dlatego, że to dobra manga, która jest wartością sama w sobie. A jeśli coś jest tak wartościowe, to czemu ograniczać jego wydanie z góry do 1000 sztuk? Żeby potem ludzie zabijali się o niego na aukcjach, gdzie idzie za niebotyczne sumy? W każdą mangę wkładamy mnóstwo pracy, więc szkoda nam z niej rezygnować. No i myślimy tu również o tych czytelnikach, którzy np. zaczynają lub dopiero zaczną przygodę z mangą. Chcemy, aby mieli dostęp do jak najszerszej oferty. Jeśli coś robimy w wersji limitowanej, w wersji dla kolekcjonerów, gdzie z góry ograniczamy nakład, staramy się oferować równolegle wersję standardową. Dzięki temu tytuł nie znika bezpowrotnie.
Jeśli zaś chodzi o przytoczoną informację – nie znam kontekstu, ale wydaje mi się, że mogło chodzić o nakład początkowy. Nam też zdarza się niektóre tomy (np. któreś z kolei) drukować w takim nakładzie, a potem na bieżąco się je dodrukowuje. Niepotrzebne zajmowanie miejsca magazynowego i mrożenie w ten sposób dużych nakładów na lata to strata pieniędzy. 1000 sztuk może się wydawać małą liczbą, ale nawet w Japonii w takich nakładach potrafią być drukowane nowości – może nie Shueishy czy Kodanshy, ale pomniejsi wydawcy (a jest ich trochę) często rzucają 1000-2000 nakładu i robią dodruk w razie potrzeby (a potem reklamują się na targach hasłem, że manga miała premierę pół roku temu, a już zaliczyła pięć dodruków. No brzmi dumnie, ale i dodruki były małe). Mnóstwo mang w Japonii zostało zamkniętych jako 1-2 tomowe, bo nie zdobyły popularności w swoim “życiu magazynowym”. Nie wszystkie nawet dostały wydanie tomikowe. Albo dostały, żeby można było licencję sprzedać za granicę. Do japońskich księgarni mangi rzadko trafiają na stałe – zwykle to bieżące tomy (wyjątkiem są największe hiciory). Niszowych tytułów niektórzy księgarze nie chcą nawet brać na półki, bo nie ma na nie miejsca. Tam dopiero znika od groma mang z obiegu (ale w sumie ciężko sobie wyobrazić, żeby przy tych ilościach nowości wszystko trzymać). Czasem wydawca prosi nas o skan oryginalnej obwoluty, bo nie ma u siebie tomiku. Innym razem agencja załatwia nam tomiki z drugiej ręki dla naszych tłumaczy, bo np. manga jest za stara i zniknęła z obiegu. Krótko mówiąc – drukuje się w bezpiecznych ilościach. Nakład początkowy na serio nic nie mówi. 1000 sztuk to po prostu pierwszy w miarę opłacalny próg dla drukarni, więc często się od niego zaczyna.

SD: Skoro już przy kolekcjonerstwie jesteśmy, w zeszłym roku wydaliście niesamowite wydanie Triguna. Będą dalsze tomy? A może coś jeszcze innego? Nie planujecie wydać czegoś z twórczości Tezuki? Ostatnio większość wydawców mang ma już na koncie przynajmniej jedną pozycję tego autora.

KB: Nie, jakoś nas nigdy do Tezuki nie ciągnęło. Ma go kto wydawać, na zdrowie, a biedny Trigunik tyle lat czekał na premierę. 🙂 Czy wydamy Maximum ciężko powiedzieć. Problem z tą mangą jest taki, że jest już trochę leciwa (co ma odzwierciedlenie w kresce, a zatem trochę odstrasza nowe pokolenie – o czym przekonaliśmy się po premierze omnibusu), ma całkiem sporo tomów, jak na staroć, no i jest bardzo czasochłonna – jest tam tak naćkane onomatopei, że dostępne wydanie pochłonęło wielu naszych grafików na naprawdę dłuuugi czas (o jakości materiałów nie wspomnę). Oczywiście szanse na wydanie podniosłaby możliwość wydania bez czyszczenia onomatopei, ale nie jesteśmy przekonani do takiego rozwiązania (podejrzewam, że czytelnicy też nie byliby zachwyceni). Na razie covid mocno ograniczył nam pole manewru, jeśli chodzi o wydawanie tytułów o wysokim ryzyku, ale niewykluczone, że wrócimy do tego pomysłu w spokojniejszych czasach. Z innych klasyków – może coś kiedyś, ale tak jak mówiłam – ma to kto wydawać, więc raczej mówimy o pojedynczych przygodach. Bliżej nam już do tytułów dla starszego czytelnika, ale bardziej współczesnych.

SD: Co do pozyskania licencji z Japonii krążą już mity i legendy… Czasami wpadki, bo chyba nikomu zainteresowanemu nie uszedł uwagi fakt ogłoszenia pewnego tytułu przez jedno wydawnictwo, a po jakimś czasie wycofali się z tej zapowiedzi i pojawił się w zupełnie innej oficynie. Opowiedz jakąś ciekawą historię związaną z pozyskaniem licencji, czy też inną, związaną z rynkiem mangi.

KB: O matko, co do tego konkretnego przypadku, to może przemilczę – z boku może się wydawać, że to beczka śmiechu, ale zapewniam, że nie są to sytuacje przyjemne dla żadnej ze stron. Sami mamy kilka maili w skrzynce, że dostaliśmy jakąś licencję, a potem np. po paru dniach przychodzi sprostowanie, “oj, przepraszam, jednak chodziło o inny tytuł – ten drugi macie”. Wszędzie pracują ludzie, więc zawsze jest miejsce na ludzki błąd. Raz dostaliśmy tytuł, o który się nie staraliśmy – ot, taka niespodzianka. Oczywiście szybko wyjaśniliśmy to nieporozumienie, ale też nieźle się przy tym ubawiliśmy. Na początku działalności, po dwóch latach czekania, dostaliśmy informację, że “dobra, jest Wasz” (chodziło o Spice & Wolf), a pierwsza myśl szefów: “ale co?”, bo zdążyli zapomnieć, że na ten tytuł czekamy. Ze dwa, trzy razy zdarzyło się, że na targach zaproponowano nam wydanie mangi już wydanej w Polsce – takie tam śmieszne sytuacje. Zwykle jednak proces licencyjny jest dość standardowy – składa się ofertę i czeka. Czasem się zdarza, że wydawca otwiera konkurs i trzeba przemyśleć i zmodyfikować ofertę. Wtedy jest ciut więcej emocji, bo ma się świadomość, że ktoś jeszcze walczy o tytuł. 🙂

SD: Jakie mangi poleciłabyś mangowemu laikowi i jednocześnie fanowi horroru?

KB: Zawsze odpowiedź będzie jedna – adaptacje opowiadań Lovecrafta. To jest absolutny majstersztyk, nawet bardziej komiksowy niż mangowy. Moja ulubiona część to W górach szaleństwa, drugi tom naprawdę wsiąka głęboko w psychikę. I to nie nagromadzeniem makabrycznych scen. Po prostu kreska jest tak świetna i szczegółowa, że idealnie buduje atmosferę niepokoju i grozy – wiele rzeczy nie jest pokazane wprost, ale czuje się, że w tym czy tamtym miejscu wydarzyło się coś strasznego i człowiek zaczyna się bać o bohatera, z którym, nie wiedzieć czemu, teraz sam się nagle utożsamia i ogląda przez ramię… Cudo. 🙂

SD: Wydawnictwa w Polsce cały czas kształtują się, zmieniają nieco swój profil, aby z jednej strony nie stracić wiernych czytelników, a z drugiej pozyskać nowych. Hanami wydaje głównie dla starszego odbiorcy, Waneko przeważnie dla młodszych, nowo powstałe wydawnictwo, Akuma, celuje w dojrzałego odbiorcę, ale zapowiada urozmaicenie oferty. U Was oferta jest zróżnicowana. Najwięcej w Polsce wydaje się shounenów, ale nie brakuje też innych typów mang. Są jeszcze pewne nisze, w które można się wcisnąć czy też na próżno szukać tytułów z tych podgatunków? Macie jakieś plany eksploracyjne czy raczej skupiacie się na już wydawanych przez siebie podgatunkach? Jeśli będziecie chcieli zbadać nowe tereny, to kiedy to nastąpi?

KB: Cóż, nisze, które pozostały, pozostały nie bez powodu. Po prostu serio nie ma na nie tylu chętnych. Im bardziej się jednak rynek rozwija, im więcej przybywa czytelników, tym więcej można. Kiedyś yuri było w Polsce gatunkiem bardzo oddalonym od głównego nurtu, dziś niektóre tytuły się już do niego przebiły. Jeśli o nas chodzi – bardzo lubimy eksperymentować. Jak by nie patrzeć, mamy już w swojej ofercie soft hentai i mangę autora bara (choć oczywiście zupełnie z innego gatunku), więc gdzieś tam się ocieramy o te nisze nisz. Z drugiej strony nie jesteśmy aż takimi hipsterami, żeby wydawać tytuł, który uważamy za słaby, tylko po to, żeby krzyknąć: “Pierwsi!”. Co do dywersyfikacji wydawców – to coś zupełnie normalnego przy tej ilości wydań. Nam zależy, żeby posiadać szeroką ofertę dla ludzi w różnym wieku, ale do pewnych tematów po prostu nas nie ciągnie. Nie polecam też klasyfikować mang na shounen/shoujo/josei, bo ich rozpiętość w każdej z tych kategorii sprawia, że nieraz ciężko powiedzieć, co mają wspólnego. Mnóstwo yuri to shouneny, a w związku z tym, jak się to ma do bitewniaków? Trzeba po prostu wydawać dobre tytuły i nie oglądać się na tagi. W przyszłym roku otrzymacie od nas na pewno jakiś tytuł mniej spodziewany lub przeznaczony dla węższego grona, ale będziemy wciąż uderzać w zróżnicowanie, więc raczej spodziewajcie się miksu. 🙂

SD: Jak to jest z light novelami? Kilka lat temu zdaje się, że to Kotori spróbowało i z początku było nawet zadowolone ze sprzedaży, ale ostatnio jakoś wydawnictwa niechętnie do nich podchodzą. Może rzucisz nieco światła jak podchodzicie do tematu.

KB: Cóż, krótko mówiąc ilość pracy (a przez to koszt wydania), jaki trzeba włożyć, żeby LN praktycznie napisać od nowa – bo większość napisana jest w sposób niezdatny do bezpośredniego tłumaczenia – jest kompletnie nieopłacalny w stosunku do sprzedaży. A serio, nie chcielibyście dostać LN wydanego na szybko i byle jak. Czasem trzeba całego dochodzenia z udziałem kilku osób, żeby rozszyfrować, o co chodzi w jednym zakręconym zdaniu. I nawet jak już wiemy, o co chodzi (aaa, no tak, bohater nawiązuje do myśli, która zostanie wyjaśniona w kolejnym rozdziale), to i tak nie ma wiele sensu. W miejsce jednego tomu LN (też oczywiście zależy jakiej) można byłoby wydać kilka mang, które sprzedadzą się cztery razy lepiej. A zatem rachunek jest dość prosty. Oczywiście w świecie light novel też jest kilka kręgów piekielnych i poziomy są różne, ale większość z nich rodzi się hobbystycznie w internecie i często robione są bardziej jako podkładki pod mangę lub anime. Nie mówię, że nie ma LN, które by się nie sprzedały, albo nie prezentują trochę lepszego poziomu, ale jest ich ułamek.

SD: Zwykle wydawnictwa elastycznie podchodzą do pytania: “czego na 100% nie wydacie?”, odpowiadając, że nie ma takich tytułów, że zależy to od wielu czynników. A ja zastanawiam się, jak to jest u Was? Czy rzeczywiście nie istnieją takie tytuły, których na pewno nie wydacie.

KB: Zwykle nie mówimy, że czegoś nie wydamy, bo sytuacja na rynku się zmienia i kto wie – na wszystko może przyjść czas. Ale zapewne są takie tytuły – np. te, które po prostu naszym zdaniem są za słabe i nieszczególnie warte wydania. Trochę nie ma miejsca na rynku, żeby wydawać byle co. Są też w wielkim uniwersum gatunkowym klimaty, do których nam po prostu niespieszno. Z zasady nie odpowiadamy więc na pytania o konkretne tytuły – bo nigdy nic nie wiadomo. Albo na przykład wiemy, że inny wydawca ma już ten tytuł i nie chcemy mu popsuć niespodzianki.

SD: Chyba każde z wydawnictw spotkało się z sytuacją, kiedy to autor mangi nie wyraził zgody na publikację poza granicami Japonii. Ja już słyszałem o kilku takich przypadkach. A Ty? Spotkałaś się już z takim podejściem? Opowiedz o tym, bo wydaje mi się, że to dość ciekawy przypadek, jako że zwykle twórcy zależy, by jego dzieło dotarło do jak najszerszej grupy odbiorców.

KB: Żeby tak autor tupnął nogą i powiedział, że nie chce, by go wydać za granicą, to nam się jeszcze na szczęście nie zdarzyło. Jeśli licencji nie dało się kupić, to najczęściej wynikało z pomieszanych praw licencyjnych. Na przykład autor pokłócił się ze swoim wydawcą, poszedł gdzieś indziej, a rysownik mangi za nim nie poszedł i nie zgadza się na przeniesienie praw. Lub licencja częściowo należy do twórców anime/gry, a jakaś strona upada i nie ma komu odpalać kasy za sprzedane tomy. Taka sytuacja zdarzyła nam się przy Alicji w Krainie Serc, gdzie upadła firma odpowiedzialna za grę i musieliśmy wycofać mangę, lub ostatnio – autor Giga Tokyo Toy Box zerwał umowę z wydawcą i też jest problem. Albo nagle okazuje się, że jeden z twórców popełnił jakąś straszną zbrodnię i wydawcy japońskiemu nie wypada kontynuować mangi… Są to jednaj naprawdę rzadkie przypadki, zwykle autorzy bardzo się cieszą, że trafią na zagraniczne rynki i często dzielą się swoją radością z fanami na przykład na twitterze.

SD: Pięć lat temu uruchomiliście imprint Osiem macek. Serwujecie tam tytuły przeznaczone dla starszego czytelnika, ale też takie, które ociekają erotyką czy też przemocą. Czy Japonia w jakiś krzywy sposób patrzy, kiedy wydawnictwa sięgają po goliznę, czy epatują przemocą? Czy można mieć problemy z pozyskaniem licencji na tradycyjne tytuły, kiedy w ofercie pojawią się takie pozycje z zabarwieniem erotycznym lub nadmiernie brutalne pozycje?

KB: To zależy. Na pewno nie dlatego utworzyliśmy ten imprint, że chcemy coś ukryć – na targach chwalimy się nim ostro każdemu, kto chce na ten temat posłuchać. W Japonii wydawanie mocniejszych tytułów, obok młodzieżowych, również nie jest rzadkością. Weźmy taką Hakusenshę. Gównie wydaje ona shoujo (Yona, Shirayuki, JZB), ale jednak pod swoim szyldem wypuściła Berserka czy erotyki. Gdy na spotkaniach wspominamy wydawcom o naszych macuchach, ci z radością wyciągają na stół całe kolekcje pocieruchów czy hardcorów.
Zarówno my, jak i oni, możemy już sobie na dużo pozwolić, bo mamy dość szerokie portfolio. Ani oni nie odrzucą tym autorów, ani my czytelników.
Inaczej wygląda sprawa, gdy ktoś zaczyna od jakichś kontrowersyjnych treści, jak erotyk czy yaoi, i to wszystko, co ma w ofercie – wtedy japońscy wydawcy raczej nie będą chętni tak od razu powierzyć takiemu wydawcy ważniejszych licencji – stąd cała ścieżka wydawania różnych dziwnych tytułów, których nikt inny nie chce, tylko po to, żeby udowodnić Japonii, że nie jest się jakimś podejrzanym Grzegorzem Niktmnienieznalskim z kserokopiarką i marzeniem. Musisz przekonać ich, że stać cię na druk, stać cię na dokończenie serii itd. Ale też nie zrozum mnie źle – można iść tą ścieżką i dojść do celu, to naprawdę nie jest z góry przegrana pozycja, trzeba to tylko mądrze rozegrać.

SD: Książki, czy też mangi, prócz walorów rozrywkowych często dostarczają sporej dawki wiedzy (czasami niepotrzebnej :)), ale też często uczą empatii i tolerancji, ostatnio tak potrzebnej w naszym kraju. W ofercie jednego z wydawnictw mangowych pojawiła się ciekawa pozycja, która porusza tematykę osób LGBT. Jednak tytułów, które poruszają problemy tych osób, nie mamy w Polsce wiele. Czy Wy również planujecie wprowadzić na polski rynek jakiś tytuł, czy też tytuły, które nie są yaoicami i yuri?

KB: No takim tytułem jest choćby wydany niedawno przez nas Mąż mojego brata – bardzo ważna pozycja, rozprawiająca się z wieloma stereotypami na temat homoseksualizmu. W dodatku robiąca to w bardzo nienachalny sposób. Do tytułów, które dają pewną perspektywę w kwestii choćby depresji czy poszukiwania tożsamości (także seksualnej) można zaliczyć choćby Moje lesbijskie doświadczenia w walce z samotnością. Tematów społecznych wartych poruszenia w dzisiejszych czasach jest sporo i na pewno jeszcze kiedyś sięgniemy po ciekawe pozycje z tej kategorii.

SD: A teraz coś z zupełnie innej bajki… Co najbardziej denerwuje członków Studia JG? Chodzi mi naturalnie o kwestie związane z pracą, a może z czytelnikami.

KB: Hmmm, myślę, że jest kilka irytujących kwestii. Jedna: gdy jesteśmy postawieni w sytuacji, która nie bardzo pozwala nam wyjaśnić, czemu dzieją się pewne rzeczy – jakiś tytuł stoi z jakichś przyczyn, ale np. wydawca prosi nas o dyskrecję (np. gdy długo nie mogliśmy powiedzieć, czemu Log Horizon stoi, ponieważ autor był w trakcie procesu i sam wydawca nie wiedział, jak się do tego ustosunkować, a my mogliśmy śpiewać tylko “problemy licencyjne, problemy licencyjne”).
Druga rzecz – jak mówiłam wcześniej – często szukamy tytułów mniej znanych. Ale niestety wielu czytelników nie daje szansy takim tytułom i odrzuca je tylko dlatego, że okładka nie ta, gatunku za dużo na rynku, słyszałem od znajomego…, w tagach jest to czy tamto. Oczywiście każdy powinien kupować to, co lubi, po to dajemy tak duży wybór, ale chyba wolelibyśmy, żeby ludzie odrzucali tytuły z większą świadomością. 🙂 Często jest tak, że jedna osoba powie „to jest durne, głupie i cośtam” – ok, nie podobała Ci się manga, nie ma sprawy, nie można wszystkiego lubić. My się przecież nie narzucamy. Ale dużo ludzi nagminnie powtarza z przekonaniem cudze opinie o mandze, której sami nie czytali, i tak się gasi tytuł, który miałby szansę spodobać się komuś innemu. Z tego powodu staramy się przybliżać wydawane przez nas tytuły, zamieszczać demo na platformie YattaReader itd., ale gdy w 15 sekund po wrzuceniu ogłoszenia ktoś stwierdza, że może i nie czytał, ale manga głupia, to zdarza nam się przewrócić oczami. 🙂

SD: Wasza firma to też sieć sklepów Yatta. Niektórzy wciąż myślą, że anime i manga, to chińskie porno, ale przecież rodzice robią prezenty swoim pociechom, a co za tym idzie, muszą zadawać obsłudze wiele, czasami śmiesznych pytań… Słyszałaś jakąś ciekawą, a może śmieszną historię, którą mogłabyś się teraz podzielić?

KB: Takich historii jest mnóstwo. Rodzice często pytają nas lub ekipę Yatty o to, czy dany tytuł jest odpowiedni dla ich dziecka, a my zawsze bardzo chętnie pomagamy w miarę możliwości – utworzyliśmy nawet w naszym sklepie internetowym panel rodzica, który ma w tym pomóc. To jest zawsze na plus, gdy rodzic się interesuje. Gorzej, gdy jest mu naprawdę wszystko jedno, a w dodatku ma bardzo dziwnie poustawiane priorytety – np. „Mogą się tam zabijać, wypruwać flaki, ale żadnego całowania!”. Albo w drugą stronę: „Jeśli 18+ jest ze względu na seks, to daj pan, byle nie przeklinali”. Polecamy serdecznie mangę Honda. Sprzedawcy kontra mangowcy, ponieważ to prawdziwa encyklopedia księgarskich problemów – realia może inne, ale dylematy te same.

SD: Mam nadzieję, że sprawa z Covidem wkrótce będzie niemiłym wspomnieniem, ale jeśli nie da on tak szybko o sobie zapomnieć, to czy planujecie powtórzyć podobną akcję z Letnim czy Jesiennym Festiwalem Mangowym? Zdaje się, że karty kolekcjonerskie również cieszyły się pozytywną reakcją. Miło byłoby zobaczyć też jakiś artbook… Możemy liczyć na jakieś fajne niespodzianki?

KB: Przyznam, że przy pierwszym lockdownie zrobiło się ciężko. Były to czarne dni, bo o ile większość wydawniczej pracy da się wykonać zdalnie, to prawie zerowe zyski ze sklepów stacjonarnych zrobiły z miesiąca na miesiąc dużą dziurę finansową – 11 lokali to pracownicy i czynsze, które trzeba opłacać. A firma nie chciała ani zamykać sklepów, ani nikogo zwalniać. Dość wcześnie zaczęliśmy się liczyć z tym, że Pyrkonu nie będzie. Była to bardzo przykra perspektywa, nie tylko ze względu na planowane premiery, ale też nasze – dopięte już zresztą – plany sprowadzenia na konwent Kore Yamazaki (autorki Oblubienicy czarnoksiężnika), która bardzo cieszyła się na przyjazd. Mimo iż była mała nadzieja, że coś z tego będzie, zaczęliśmy się przygotowywać na wszelkie możliwe scenariusze. Tak powstał pomysł na Letni Festiwal Mangowy. Jednak czasu było mało, a pomysł z kartami wymagał angażowania autorów i wydawców, gdy wszyscy pracowali z domu. Na szczęście udało się przekonać Japonię do większej mobilizacji i zdążyliśmy. Festiwal okazał się doskonałym rozganiaczem depresji i powiewem normalności. Nie tylko dla nas – spotkał się bowiem z entuzjastycznym odzewem czytelników. Z tego powodu powtórzyliśmy go jesienią i niewykluczone, że jeszcze kiedyś zorganizujemy podobne wydarzenie.
A co do drugiej części pytania – artbooki to trudny temat. Na ten moment możemy tylko powiedzieć, że nie wykluczamy wydania jakiegoś w przyszłości, choć pewnie jeszcze nie w najbliższym czasie. Można jednak spodziewać się ciekawego roku. Obecnie plan wciąż się klaruje, bo przesuwanie regularnych premier niektórych tytułów przez drukarnie, automatycznie przesuwa nam wolne sloty. Były nowości, które przez to nie ukazały się w zeszłym roku i zostaną ogłoszone dopiero w nadchodzących miesiącach. Miejmy nadzieję, że wkrótce świat wróci do normy i wszystko będzie mogło już sprawnie działać. Nowy tytuł ogłosimy już na dniach. 🙂

SD: Na zakończenie zapytam o plany związane z horrorem. Macie w przygotowaniu jakieś ciekawe tytuły na nadchodzący rok?

KB: Coś w tym roku na pewno wpadnie, choć pewnie bardziej w drugiej połowie roku. Właśnie skończyliśmy Fire Puncha, zaś Ajin i Goblin Slayer gonią się z Japonią, więc jakiś horror/thriller zapewne wejdzie do planu. Ale nie będę zdradzać, czy z tych młodzieżowych, czy dla starszych. Nie bójcie się – będzie się czego bać. 😉

 


zdj. Sebastian Drabik i siostry Soska

Sebastian Drabik – rocznik 82. Absolwent Wydziału Administracji na lubelskim UMCS. Szerszej publiczności dał się poznać już jakiś czas temu jako autor krótkich opowiadań publikowanych w magazynie Czachopismo i e-zinie Grabarz Polski. Obecnie specjalizuje się w wywiadach i relacjach, a efekty jego pracy publikują magazyny takie jak OkoLica StrachuNowa Fantastyka oraz portal Lubimy Czytać. Pasjonuje się kinematografią i kulisami sztuki filmowej, jest zagorzałym czytelnikiem kochającym książki, a ostatnio stał się wielbicielem japońskiego komiksu, mangi.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *