Anna Musiałowicz: „Nadawanie grozie płci jest niepotrzebne”

Magdalena Paluch: Aniu, czy zgadzasz się ze stwierdzeniem, że Groza jest kobietą? I raczej chodzi mi tu o aspekt literacki, a nie ten związany np. z wyglądem zewnętrznym czy brakiem mejkapu 😉

Anna Musiałowicz: Ja bym raczej odwróciła to stwierdzenie i powiedziała, że bycie kobietą jest grozą. A przynajmniej często bywa (śmiech). Jeśli mielibyśmy rozpatrywać literaturę grozy pod tym kątem, najpierw musielibyśmy zdefiniować kobietę. Czyli najprawdopodobniej oprzeć się na stereotypach, uznać ją za nieprzewidywalną, czasem histeryczną, na pewno delikatną, wrażliwą. Mężczyźnie natomiast nadać cechy brutalne, wręcz prymitywne. Dla mnie autorem idealnym jest taki, który pisze w ten sposób, że sam niknie za stworzonymi przez siebie postaciami, nieważne, czy jest facetem, czy babką.
Hasło, że groza jest kobietą, horror jest mężczyzną, jest chwytliwe. Obydwoje  tajemniczy i  przerażający, bezwzględni i bezkompromisowi, a jednak różniący się w detalach. Ale tak naprawdę groza czy horror nie mają płci. Są zlepkiem fantazji autora, jego cech, przekonań, sympatii i antypatii. Ile z siebie przemycimy do tekstu, zależy od nas samych. Nadawanie grozie płci jest niepotrzebne. Zresztą porównaj chociażby teksty Wojtka Guni i Karoliny Kaczkowskiej. Kto w tym układzie, jeśli mielibyśmy opierać się na stereotypach, byłby kobietą? (śmiech).Continue reading →

„LandsbergON” Gorzowski Magazyn Fantastyczny

Jakiś czas temu odezwał się do mnie pewien człowiek z pytaniem, czy chciałabym zerknąć na nowe bezpłatne pismo z opowiadaniami z gatunku fantastyki. Chętnie się zgodziłam, bo uważam, że warto wspierać nowe inicjatywy, zwłaszcza kiedy tworzą je ludzie z pasją. I takim człowiekiem jest Mariusz Sobkowiak – redaktor naczelny gorzowskiego magazynu fantastycznego LandsbergON. Jak czytamy w pierwszym numerze:

LandsbergON ma być czasopismem tworzonym przez mieszkańców, aby pokazać, że Gorzów jest fantastyczny i by móc w tej niezwykłej formie promować nasze miasto”.

I słowo to zostało dotrzymane – faktycznie wszystkie teksty (mówię tu o trzech dotychczas wydanych numerach) dotyczą Gorzowa Wielkopolskiego. Magazyn objętościowo jest niewielki, ale zawiera w sobie dużo dobrej treści. Każdy numer rozpoczyna się od wstępniaka redaktora naczelnego, a w środku możemy znaleźć albo fotografie, albo grafiki zdolnych, gorzowskich artystów.

Najnowszy – trzeci numer – w całości poświęcony jest grozie, czyli temu, co Grozownia lubi najbardziej. Znajdziecie w nim cztery wciągające opowiadania, krótką historię o tym, jak miejski kat szukał żony, a także bardzo ciekawy wywiad z Jackiem Radzymińskim, autorem książki Rozeznanie duchów i administratorem fanpejdża Mówi Wieko na Facebooku.

Jeśli chcecie znać moje zdanie, jestem pozytywnie zaskoczona jakością magazynu LandsbergON. I bardzo podoba mi się taka forma promocji miasta – niezwykle oryginalna i angażująca lokalną społeczność do współpracy. O ile pierwszy numer miał pewne niedociągnięcia od strony korekty, tak w następnych zjawisko to nie występuje. No, może poza jednym – jak mi jeszcze raz napiszecie Steven King, zamiast Stephen, to będę mordować 😉

Także, Grozolubisie, jeśli tylko będziecie mieli okazję sięgnąć po magazyn LandsbergON – nie wahajcie się ani chwili. Myślę, że to będzie przyjemnie spędzony czas na lekturze, a może ten półrocznik tak Was zaintryguje, że odwiedzicie Gorzów Wielkopolski i sprawdzicie, czy te wszystkie dziwy i niesamowitości mają miejsce 🙂

Ze swojej strony polecam!


PS. Ponieważ magazyn w tym roku dostał mniejszą dotację od Urzędu Miasta, możecie pomóc w jego tworzeniu, wpłacając dowolną kwotę na konto wydawcy, czyli Stowarzyszenia NOVUM: 37 2030 0045 1110 0000 0425 6090 tytułem – Dotacja na LandsbergON.

„Maszyna” – industrialny numerek międzygatunkowy

Na warszawskiej Białołęce, pomiędzy ulicami Głębocką, Skarbka z Gór i Magiczną mieści się całkiem spory i całkiem zaniedbany trawnik – bo trudno inaczej nazwać tę chaotycznie porośniętą zielskiem połać, wtłoczoną między dwa osiedla i kompleks handlowy. W drodze do pracy korzystam codziennie ze skrawka owej „zieleni”, paląc papierosa na tyłach wiaty przystankowej. Nieco rzadziej, za to powierzchniowo o wiele zachłanniej, użytkuje ją objazdowe wesołe miasteczko, kotwicząc tu kilka razy w roku na parę tygodni. Ten niewielki lunapark ma w sobie coś osobliwie ponurego, coś w rodzaju blasku radochy w oczach szaleńca, po tym jak dla rozrywki puścił z dymem przeludniony sierociniec. Coś, co przywodzi na myśl leciwą kurwę, która wdzięczy się do potencjalnych frajerów sztucznym uzębieniem wprasowanym w wymięte życiem, nieudolnie pokryte toną pudru lico, która pod lateksem minispódniczki ukrywa luźne i zużyte łono, której od dawna wyschnięte na wiór piersi prężą się zalotnie zamaskowane podrasowanym stanikiem.

Lunapark to wątpliwej jakości symbioza –  królestwo maszyn na usługach ludzi. Bezdusznych tworów stworzonych dla taniej rozrywki jeszcze tańszej w jej konsumpcji gawiedzi, mechanizmów utrzymywanych przy życiu chaosem kabli, trybów i śrub oraz tkanki ludzkiej wprawianej w ruch sześciopakiem z „biedry” i chipsami – „zapłać mniej, kup cztery opakowania”. Wiekowa kurwa i tani frajer. Układ na miarę czasów niezmiennych jak ludzkość.

Wyblakłe grafiki –  niemal splagiatowane komiksowe sceny z Funky Kovala – zdobiące podniszczone karuzele, sugerują, że wyeksploatowana do granic wytrzymałości maszyneria okres świetności świętowała w bezbarwnych latach osiemdziesiątych XX wieku. Wagoniki skrzypią na wietrze, łańcuchy rozciągają się zmęczeniem materiału, kolorowe koniki linieją entą warstwą wciąż od nowa nakładanej farby. Wiatr zawodzi poszarpanymi akordami w rytmie disco-polo, smród przepracowanego oleju rozpełza się po wydeptanej trawie, znacząc trop od lepkiego paleniska imbisbudy do kleistych dłoni ściskających spocone żółtawym mazidłem hot-dogi. Wymyślne lustra w gabinecie śmiechu oddają rzeczywistość wcale nie tak znacznie odbiegającą od krzywizn zaklętych w pofałdowanym szkle.

A gdyby tak wesołomiasteczkowa kurwa się zbuntowała? A co jeśli kolejna fala przeżartych popcornem frajerów, tłustych, napompowanych cukrem dzieciaków i skretyniałych insta-mamusiek wgapionych w ekrany smartfonów odczuła skutki jej gniewu? Jak wyglądałby lokalny holocaust w wykonaniu opętanych furią lunaparkowych maszyn? Nad tym właśnie zastanowiłbym się, gdybym zamierzał wysnuć historię dla potrzeb wydanej przez Dom Horroru antologii Maszyna. Tymczasem przyszło mi podzielić się opinią z jej lektury.

Zaskoczyła mnie literacka jakość Maszyny, choć kilka autorskich nazwisk zwiastowało co najmniej dobry poziom. Nieczęsto się jednak zdarza w przypadku prac zbiorowych, by książka była tak równa i tak różnorodna zarazem. Rozpiętość interpretacyjna narzuconej konwencji wypadła nadzwyczaj dobrze, nie znalazłem tekstu, który sprawiałby wrażenie napisanego na siłę lub przez autora, mającego poważniejszy problem z wdrożeniem się w klimat. Trafiły się, jak zawsze, zalatujące nieświeżością jaja, ale również prawdziwe perełki, skutecznie przewietrzające pozbukowy smrodek. Na liście moich prywatnych hiciorów znalazły się teksty:

  • Agnieszki Biskup – piękny stylistyczny mariaż twardego, męskiego pulpu z wysokoliterackim wdziękiem, godnym najlepszych w literackim fachu. Świetna fabuła;
  • Przemka Karbowskiego – zręczna jazda na ostrej kurwie. Pulp pełną gębą, testosteron level master;
  • Marka Zychli – Zychla pure, 100% jakości;
  • Anny Musiałowicz – piękne stylistycznie, prawdziwe emocjonalnie, duszne, kobiece;
  • Kornela Mikołajczyka – u tego faceta nie ma wpadek, cyberpunk pełną gębą, napisany w oldschoolowym duchu hardboiled;
  • Dagmary Adwentowskiej – podobnie jak u Marka Zychli – ach, ta monotonia dobrego pióra. Świetne;
  • Wojtka Guni – z pisaniem Wojtka mam nielichy problem. To dla mnie nadal zlepek pięknych zdań, które same z siebie są tak urodziwe, że wiecznie przyćmiewają fabułę. Pełen szacunek dla jakości pióra, choć historia mnie (jak zwykle) nie porwała.

Gdybym miał przyrównać tę książkę do laleczki, na której przypadkowo zawiesiłem oko, skuszony jej narzucającymi się wizualnie walorami, pomyślałbym zapewne, że to nie tylko byle cizia warta chwilowego wzwodu, że w tej małej jest coś więcej, coś, co sprawia, że utrzymanie dłuższej erekcji i włożenie wysiłku w aktywność ściśle powiązaną z prokreacją jest godne wzięcia pod uwagę. Rozebrawszy ją już (na części pierwsze) i poznawszy bliżej, doszedłbym do wniosku, że opłacało się nie ograniczyć wyłącznie do jednorazowego dymanka, że warto było poświęcić czas, energię i kilka strzałów więcej.

Być może odrobinę za mało, żeby się zakochać bez pamięci, ale na tyle dużo, by wspominać z satysfakcją okraszoną odrobiną czułości.


Juliusz Wojciechowicz – prozaik twórczo skupiony na literackiej grozie, grotesce oraz literaturze fantastyczno-obyczajowej. Autor kontrowersyjnego Bez znieczulenia (Gmork, 2016), pomysłodawca i współautor książek Pokłosie (Gmork, 2015), Hardboiled (Gmork, 2015). Publikował w licznych antologiach grozy i czasopismach fantastycznych. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego. Członek grupy filmowej Attic Film Production.

 

 

Krwawa Kałuża, odc. 13

Krwawa Kałuża odcinek dla świnek trzynasty zawiera luźne wnioski kury nioski odnośnie seriali:
– Chilling Adventures of Sabrina
– Lucyfer
– American Horror Story Apocalipsa
– The Walking Dead
oraz spostrzeżenia wujka Gienia odnośnie fanpage pt. Stowarzyszenie Miłośników Horrorów.
I niech Wam będzie ziemia lekką, a trawa zieloną.
Indżojcie audycję albo nie.
Ave

„Brom” Unka Odya

Jako mała dziewczynka często czytałam komiksy. Pamiętam, że mając 7-8 lat zaczęliśmy zbierać z moim bratem wszystko, co zostało wydane przez TM-Semic w latach 90. Namiętnie pochłanialiśmy historie o Batmanie, Spider-Manie, Supermanie czy Punisherze. Potem przyszedł czas na Thorgala, Jonkę, Jonka i Kleksa czy Tytusa, Romka i Atomka. Z czasem – wiadomo – obowiązki zrobiły swoje, ja częściej sięgałam po książki (bo to jednak one były – i są – moją największa miłością) i jakoś tak… komiksy poszły w odstawkę. Owszem, gdzieś po drodze natrafiłam na Żywe Trupy Kirkmana, Blera Rafała Szłapy czy komiksy Mandioci, ale były to spotkania bardzo sporadyczne.

Jednak pewnego dnia w moje ręce wpadł Brom – debiutancki album Unki Odyi, wydany przez Wydawnictwo 23. Komiks podzielony jest na 5 części i pamiętam, że któregoś wieczoru, kiedy sięgnęłam po Broma właśnie, pomyślałam sobie, że przeczytam przez snem ze dwa rozdzialiki, a resztę dokończę następnego dnia. Cóż… Historia opowiedziana przez Unkę tak mnie wciągnęła, że – jak się pewnie domyślacie – przeczytałam całość i… było mi mało!!

Jak już wspomniałam, komiks podzielony jest na pięć krótkich epizodów, w których to nasi bohaterowie (a są nimi m.in. wspomniany już Brom, jego mama, jego siostra cioteczna Marysia, a także najlepszy przyjaciel Broma – Aleks oraz Ola) mierzą się z istotami, które wywodzą się z naszej mitologii słowiańskiej. Zdradzać Wam za dużo nie mogę, bo historyjki nie są długie, ale mimo to bardzo ciekawie przedstawione i naprawdę wciągające.

Podobają mi się bohaterowie, podoba mi się humor i też lekka doza ironii (w końcu mamy do czynienia z nastolatkami), a poza tym bardzo przypadły mi do gustu rysunki. Czytelne przede wszystkim. Nie lubię, kiedy w czarno-białych komiksach wszystko się zlewa. Tu tego nie uświadczycie.

I jeszcze jeden plus – komiks nie jest przegadany, tzn. ma tyle treści, ile powinno być.

Broma polecam zarówno miłośnikom mitologii słowiańskiej, tym, którzy lubią czerpać wiedzę z nietuzinkowych źródeł, jak i tym, którzy po prostu kochają czytać komiksy.

Bardzo udany debiut. Z niecierpliwością czekam na kontynuację 🙂

Marta Krajewska: „Wyobraźmy sobie grupę zrzeszającą kilkunastu mężczyzn tworzących akcję 'obyczajówka jest mężczyzną’ albo 'romans jest męski!’”

Magdalena Paluch: Cześć, Marta! Dzięki, że zgodziłaś się wziąć udział w akcji Groza jest kobietą. Myślisz, że ta akcja ma jakąś wartość? Że po jej zakończeniu czytelnicy będą rozpoznawać polskie autorki i chętniej sięgać po ich (a w zasadzie Wasze) książki?

Marta Krajewska: Cześć! Mam taką nadzieję. Każdy rodzaj promocji jest dobry. No, może nie każdy… Ale ten jest. Widzę, że teraz płeć piękna zwiera szyki w podobnych inicjatywach, a efekty są interesujące, więc trzymam kciuki i za naszą grozę. Trochę to zastanawiające, że kobiety czują, że potrzebne są takie akcje, bo mężczyźni jednak tego nie robią. Wyobraźmy sobie grupę zrzeszającą kilkunastu mężczyzn tworzących akcję „obyczajówka jest mężczyzną” albo „romans jest męski!” (nie ironizuję, tylko eksperymentuję ze stereotypami, które mam w głowie). Ciekawe, jak nasze umysły reagują na takie ćwiczenie, prawda? A gdyby mężczyźni zrobili akcję „groza jest mężczyzną”? To by była awanturka 😀 A jednak gdy chodzi o kobiety reakcje są łagodniejsze, kilka osób się skrzywi, ale większość jednak akceptuje i kibicuje. Może to dlatego, że podświadomie rozumiemy, że w rzeczy samej istnieje podział na płeć w literaturze, a stereotypy w tej dziedzinie nie są dla kobiet łaskawe? Dla mnie płeć autora nigdy nie była ważna i ubolewam nad tym podziałem. Może kiedyś doczekamy czasów, gdy różnice się zatrą, bo przecież to nie płeć autora się liczy, tylko to, co ma do przekazania, a bycie kobietą albo mężczyzną nie czyni nikogo z założenia lepszym. To zdanie wydaje się truizmem, a jednak ilość stereotypów wdrukowana w nasze mózgi powala.Continue reading →

„Odwyk” Adam Widerski

Od czasu do czasu robię sobie przerwę od horrorów i sięgam po inny gatunek literatury. Reportaż, powieść obyczajowa, kryminał, thriller, nawet literatura dla dzieci – w zależności od nastroju.
I właśnie ostatnio wpadła w moje ręce debiutancka powieść Adama Widerskiego – Odwyk. No dobra, może niezupełnie sama wpadła, ale… jestem już po lekturze i zaraz Wam wszystko powiem.

Continue reading →

Przedpremierowo: „Przebudzenie zmarłego czasu. Powrót” Stefan Darda

Stefan Darda jest jednym z autorów, na którego książki zawsze czekam. Ostatnio z wielkim zdziwieniem uświadomiłam sobie, że do tej pory nie przeczytałam jednej z jego wcześniejszych powieści – Zabij mnie, tato. Nie wiem, jak to się stało, ale wiem, że muszę szybko nadrobić to niedopatrzenie.

Słoneczna Dolina

Wracając do tematu – jak już wspomniałam, na książki Dardy zawsze czekam. Moją ulubioną serią tego autora jest ta o Czarnym Wygonie. Do tego stopnia, że 3 lata temu namówiłam mojego męża na spędzenie urlopu właśnie w miejscowości, w której dzieje się akcja powieści. Chodzi tu mianowicie o Zwierzyniec. Zaliczyliśmy wtedy Guciów, Krasnobród i Józefów. Sam Zwierzyniec natomiast jest przepiękny. Powiem Wam, że to ciekawe doświadczenie – zwiedzać miejsca, w których przebywali fikcyjni bohaterowie. Zwłaszcza, kiedy jest się na Słonecznej Dolinie. Jest dreszczyk niepewności, czy przypadkiem zaraz nie spotka się pewnej małej dziewczynki o białych oczach…Continue reading →

„Ćma” Jakub Bielawski

Nie przepadam za robactwem. O ile nie lubię zimy z racji tego, że jest zimno, tak lubię, kiedy wreszcie kończą się wieczory z bzyczącymi nad uchem komarami (zwłaszcza, kiedy już Morfeusz tuli do snu) czy muchami, które ukryte przez cały dzień w pokoju, właśnie nocą zaczynają  harce.

Całkiem inna sprawa ma się z ćmami. Kiedyś te owady wywoływały we mnie niepokój (zwłaszcza te duże ćmy, które znienacka wpadały do mieszkania, żeby w opętańczym tańcu wielbić zapaloną żarówkę), natomiast od dłuższego czasu w ogóle mi nie przeszkadzają.  Wręcz przeciwnie, lubię, kiedy są. Kiedy siadają mi na dłoni, stając sie ozdobą.

Te nocne motyle, przez tak wielu odrzucane, stały się jednym z bohaterów debiutanckiej powieści Jakuba Bielawskiego. Tymi ważniejszymi, na których skupił się autor, są dwie nastolatki – Kaja i Nina.

O czym jest książka? Dowiecie się tego z opisu okładkowego. Sporo również z Posłowia Wojciecha Guni, jeśli znajdziecie chwilę. A przede wszystkim dużo ciekawych rzeczy przeczytacie w dotychczasowych opiniach o książce. Ja nie umiem tak mądrze. Ale mogę Wam powiedzieć co ja czuję po przeczytaniu Ćmy.

Na pewno nie odniosę się do wspaniałości autora po lekturze zbioru opowiadań pt. Słupnik z prostego względu – po prostu ich nie przeczytałam. Z powodu braku czasu. Ale… mogę Wam powiedzieć, jak lektura Ćmy na mnie wpłynęła. Początkowo bardzo trudno powiedzieć o tej książce, że ma cos wspólnego z grozą. W zasadzie powiedziałabym, że jest to opowieść o przyjaźni dwóch dziewczyn. Bardzo trudnej przyjaźni choćby z tego względu, że każda z nich pochodzi z tzw. innego świata. Ale sie spotykają. I lubią. Nawet bardziej niż powinny. Ale poza ich przyjaźnią są dziwne wydarzenia. I przeszłość, która wisi nad nimi i uderza w nie, nie wiadomo dlaczego. Jest mrocznie. Jest niepokojąco. A  gęsta atmosfera wylewa się z kartek powieści niczym galaretowata plazma.

Doskonale pamiętam czasy, kiedy sms-y były na wagę złota, nie mówiąc o połączeniach. Do tej pory mam w pamięci moment, kiedy dzwoniłam do kumpla i złapała mnie poczta głosowa inkasująć 3,50 za nic. I Gadu-Gadu pamiętam. Ten specyficzny dźwięk i kopertkę, która oznajmiała oczekującą wiadomość. To jest powieść dla nas, młodych dorosłych z przełomu wieków. Poprzez ukazanie życia dwóch dziewczyn, możemy na powrót doświadczyć tego, co było kiedyś. Jak żyliśmy kiedyś. Tej powieści nie zrozumie obecny dwudziestolatek, bo dla niego sms-y na wagę złota i Gadu-Gadu to jakieś archaizmy, ale my wyciągniemy z niej wszystko. Najbardziej utożsamiam się z Kają. Nie z powodu jej orientacji, ale z powodu jej wzrostu. I tego, jak każdy zwracał na nią uwagę, bo była wysoka. Też jestem wysoka i w czasach mego nastoletniego życia byłam freakiem. Teraz to nie ma takiego znaczenia…

Nie wiem, w jaki sposób interpretować ćmy, które pojawiają się w powieści. Teoretycznie znajdziemy tu wyjaśnienie… Są wierzenia, zabobony i nawet forma jakiejś klątwy, która wisi nad okolicą, w której mieszkają bohaterki powieści. Dla mnie Ćma to horror, jakim jest historia dorastania i poszukiwanie siebie w tym skomplikowanym  i nieżyczliwym świecie.

Książkę polecam wszystkim. I tym, którzy chcą przypomnieć sobie nastoletnie lata i tym, którzy kochają weird fiction.

I kim, do cholery, jest „głupia flądra”?…

<MP>

Mateusz Marcinkowski: „Krwawe jatki i hektolitry krwi, które prezentuje gore to nie dla mnie”

Magdalena Paluch: Panie Mateuszu, 10 maja miała miejsce premiera Pana debiutanckiego zbioru opowiadań grozy Elizabeth. Jakie to uczucie – kiedy teksty, które do tej pory znajdowały się tylko w pliku, stają się formą tzw. namacalną (czyli książką)? Jest duma? Ulga? Niepewność?

Mateusz Marcinkowski: Przede wszystkim jest radość z tego, że udało mi się zrealizować swoje największe marzenie. Od najmłodszych lat marzyłem o tym, by zostać pisarzem, a teraz to stało się rzeczywistością. Cieszę się, że moje opowiadania ujrzały wreszcie światło dzienne. Wcześniej czytała je tylko moja żona i to dzięki jej wsparciu rozmawiamy dziś o moim debiucie. Teraz moja twórczość ma okazję dotrzeć do szerszego grona czytelników. Mam szczerą nadzieję, że zostaną one docenione i przypadną czytelnikom do gustu.

MP: Zbiorek jest niewielki objętościowo. Czy musiał Pan wybierać opowiadania z większej ilości tekstów, czy po prostu chciał Pan napisać do niego tylko kilka tekstów?

MM: Podczas pracy nad zbiorkiem nie zastanawiałem się wcale nad tym, jaką będzie miał objętość. Postawiłem w pierwszym rzędzie na jakość, nie na ilość. Dlatego w zbiorze znalazły się te opowiadania, które uznałem za warte zaprezentowania czytelnikowi. W sumie jest to sześć opowieści, co dało nieco ponad sto stron. Lektura może i niedługa, ale jeśli umili komuś choć jeden wiosenny wieczór to z całą pewnością było warto.Continue reading →