Magdalena Kałużyńska: „Chciałabym napisać taki horror, żeby czytelnikowi majtki spadły”

Magdalena Paluch: Magdaleno, przyznasz, że trochę miesięcy upłynęło, zanim nadeszła Twoja kolej na przepytanie Cię w ramach akcji Groza jest kobietą. Biję się mocno w pierś z tego powodu, ale na szczęście mamy ze sobą stały kontakt, więc wiesz, co u mnie i dlaczego tak się obsunęło było wszystko. Czy z perspektywy czasu jesteś w stanie powiedzieć, czy projekt ten wniósł coś do świadomości czytelników, czy raczej był totalnie zbędny i nadal nikt nie będzie kojarzył Magdy Kałużyńskiej, Izy Szolc, Joasi Pypłacz i wszystkich pozostałych autorek, z którymi miałam przyjemność rozmawiać do tej pory?

Magdalena Kałużyńska: Po pierwsze: nigdy nie bij się w pierś, gdyż nie po to jest owa. Po drugie: powiem szczerze, bo inaczej nie umiem, jak widzę projekt Groza jest kobietą. Takoż mówię, co następuje: Tobie się należą główne propsy za chęci promocji kobiet piszących grozę w Polsce. Bo Tobie się chciało zorganizować taką akcję, opracować wywiady Ci się chciało, powinnam zacząć od początku i chronologicznie, że to Ty wyszłaś z inicjatywą, to na Twojej Grozowni wywiady opublikowałaś, to Ty wzięłaś sobie za punkt honoru, żeby pokazać światu kobiety piszące grozę i horrory albo temu światu owe niewiasty przypomnieć. Także uważam, że nie ma takiej siły we Wszechświecie, nie ma takiej fizycznej możliwości, żeby projekt Groza jest kobietą okazał się niewypałem, czy też nic nie wniósł do świadomości kogokolwiek. A skoro ten projekt jest od początku do końca Twój, bo jest, to w ogóle sobie nie wyobrażam możliwości jakichkolwiek pretensji odnośnie czegoś takiego jak obsunięcia czasowe. Równie dobrze mogłaś publikować wywiad co miesiąc albo co kwartał. Twoja wolna wola i skrzypce. Także tak to widzę. I jeszcze widzę inne kwestie, a mianowicie: zwieńczeniem wywiadów mogłaby być rozmowa z Tobą, na przykład przeprowadzona przeze mnie. A że nie mam strony www ani blogaska, pozostaje jakoś ogarnąć rozmowę z Tobą w krwawym podkaście. Co Ty na to? Hm? Hmmmmm?Continue reading →

Premiera: „Pierwsza krew” Cedric Sire

Dziś swoją premierę ma książka Cedrica Sire’a „Pierwsza krew” (Wydawnictwo Dragon). Grozownia jest patronem medialnym powieści.

Opis:
To, co przeżyliśmy w dzieciństwie, zostaje w nas najgłębiej… Zwłaszcza strach…

W mroźną zimową noc na przedmieściach Paryża znany przestępca zostaje spalony żywcem we własnym mieszkaniu. Zbrodnia nie przypomina jednak mafijnych porachunków…  Eva Svärta, białowłosa policjantka rozpoczyna niełatwe śledztwo, mając do dyspozycji tylko kilka mętnych poszlak. Tymczasem przeszłość zaczyna upominać się o swoje. Ogarnięta obsesją odnalezienia mordercy swojej matki i siostry bliźniaczki policjantka musi znów stanąć twarzą w twarz z potwornością, którą trudno sobie nawet wyobrazić… Czy uda jej się rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci w płomieniach? Kim jest człowiek, który zamordował jej rodzinę?

Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział. Tak na zachętę 😉

 

Krwawa Kałuża, odc. 15

Piętnasta Krwawa Kałuża zawiera, między innym, poniższe kwestie:
– Co słonko widziało, czyli dlaczego niekiedy polski Helołin to Smutnołin,
– Urodzinowe życzenia dla Grozowni w formie hardkorowego wykonu osobistego utworu słowno-muzycznego,
– Życzenia urodzinowe dla Grozowni w formie słownej typowej,
– Dywagacje na temat polskiego serialu Wiedźmin, filmu polskiego kinowego pt. Wiedźmin oraz Wiedźmina netflixowego,
– Listy do redakcji, czyli w tym przypadku do mnie,
– Rozkmina, czy jak zwać, odnośnie zapowiedzi, że rok 2020 jest rokiem Wiedźmy.
I to tyle, dwa gile.
Niech Wam ziemia lekką będzie, a trawa zieloną.
AVE oraz DNR (starożytna siema oraz do następnego razu…)

„Słowiański horror”, antologia

Słowiański horror to czwarta z kolei antologia z cyklu zapoczątkowanego przez Macieja Szymczaka we współpracy z wydawnictwem Horror Masakra, a pierwsza, w tworzeniu której nie brałam czynnego udziału ani jako korektor, ani jako autor. Tym bardziej ucieszyła mnie propozycja zrecenzowania zbioru i z ciekawością sięgnęłam po tę pozycję.
Niestety, muszę stwierdzić, że nadając zbiorowi tytuł Słowiański horror, wydawca strzelił sobie w stopę, gdyż czytelnik, sięgając po książkę, oczekuje kwintesencji tego, co było w poprzednich antologiach (dla przypomnienia: Krew zapomnianych bogów, Słowiańskie koszmary, Licho nie śpi). Tego nie otrzyma. Nie jest to stricte horror, raczej fantastyka z domieszką grozy, a wiedza niektórych autorów dotycząca Słowian wydaje się czasem bardziej niż pobieżna.
Czytelnik dostanie kilkanaście opowiadań i wierszy, jednych lepszych, innych gorszych, ale wszystkich wciągających i godnych uwagi.
Spośród autorów opowiadań znałam jedynie Macieja Szymczaka i Tomasza Siwca i ich twórczość, i z pewnym zaskoczeniem przyjęłam fakt, że antologii nie tworzyli w głównej mierze debiutanci, ale pisarze z pewnym dorobkiem. Podczas lektury miałam wrażenie, że na kartach książki spotykam się z pisarzami początkującymi, z niewyrobionym jeszcze stylem, ale z fantastycznymi pomysłami. Każde z przeczytanych przeze mnie opowiadań ma potencjał, a przy odrobinie pracy autora mogłoby stać się perełką. Obroniły się opowiadania, których akcja toczy się współcześnie, natomiast te, których fabuła została przeniesiona w przeszłość – a zwłaszcza gdy autorzy zdecydowali się na zabieg stylizacji językowej, mający z założenia wzbogacić opowieść – obnażały niedoskonałości warsztatowe autora. Ponadto pewnych wyrażeń użyto w nieodpowiednim znaczeniu. Dla przykładu: białogłowa (kobieta zamężna) nie jest synonimem niewiasty (kobiety nieznającej męża), choć w późniejszych czasach zaczęto te określenia traktować zamiennie. Dziatki to nie to samo co dziadki, a połóg nie jest odpowiednikiem porodu. Raziło, naprawdę, szczególnie że nie uznaję się za osobę obeznaną ani w słowiańskich wierzeniach, ani w epokowym słownictwie.
Ale skupmy się na dobrych stronach antologii.
Niekwestionowanym numerem jeden zbioru jest dla mnie Pieniacz Jacka Pelczara. Autor zgrabnie, z wprawą prowadził narrację, nie zamieszczając niepotrzebnych udziwnień językowych, dozując napięcie w odpowiednich momentach. Sama historia jest więcej niż ciekawa i warto było przeczytać całą antologię, by móc uraczyć się tym właśnie opowiadaniem.
Na uwagę zasługują również opowiadania Marka Kwietniewskiego Żywy Ogień i Aleksandry Kozioł Jak było, choć tutaj miałabym trochę uwag warsztatowych. Tak naprawdę nie mogę wymienić ani jednego opowiadania, które od początku do końca okazałoby się kiepskie czy warto je sobie odpuścić. Treść każdego jest interesująca, należałoby jedynie popracować nad formą.
Antologię wieńczy poezja Łukasza Szczygło. W udany, pełen refleksji sposób autor zapoznaje nas ze słowiańską historią i wierzeniami. Moją uwagę przykuł Kruk, zupełnie odróżniający się od pozostałych wierszy i w który według mnie poeta włożył najwięcej pracy. Opłacało się.
Podsumowując, Słowiański horror to antologia, mimo że trzymająca się motywu przewodniego, czyli słowiańskich wierzeń, dość różnorodna. To dobry towarzysz długich, zimowych nocy, kiedy sen nie nadchodzi. Co prawda noc spędzona z tą książka nadal pozostanie bezsenna, ale już nie tak długa.


Anna Musiałowicz – z wykształcenia pedagog-resocjalizator, aktualnie pracuje jako manager w prywatnej firmie. Z natury włóczykij. W chwilach wolnych od obowiązków rodzinnych i zawodowych grywa w szachy, nawiedza zamki, rysuje, gdzie popadnie i co popadnie, zazwyczaj słucha heavy metalu i rocka, czyta głównie fantasy. Z zamiłowania pisarka. Jako autor debiutowała w marcu 2016 roku. Całym sercem oddana Wydawnictwu Dom Horroru, gdzie działa jako redaktor i korektor od początku jego istnienia, co wcale nie przeszkadza jej na „skoki w bok” z innymi wydawnictwami. Jej opowiadania i drabble zostały opublikowane w magazynach i antologiach związanych z literaturą grozy i podręcznikach RPG.

„Annabelle wraca do domu”, reż. Gary Dauberman

Do uniwersum Obecności dołączyła niedawno trzecia odsłona Annabelle. Za kamerą stanął debiutant, Gary Dauberman, autor scenariuszy do dwóch poprzednich części, a także współtwórca scenariusza bardzo dobrze przyjętej adaptacji To z 2017. Temat i gatunek nie były mu więc obce.

Akcja ostatniej części przenosi nas do czasu, w którym Ed i Lorraine Warrenowie przywożą tytułową lalkę do domu i umieszczają ją w zamknięciu – jakby się mogło wydawać – w bezpiecznym miejscu. Niestety pod nieobecność Warrenów zło wydostaje się na wolność.

Bohaterowie filmu (córka Warrenów, Judy wraz z przyjaciółmi) starają się jak mogą, by przetrwać nierówną walkę z demonem. Są przy tym wiarygodni, czasem naiwni w swych pomysłach, a co za tym idzie – zabawni. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia z horrorem, a humorystyczne elementy dodają tylko filmowi uroku.

Film Daubermana jako kompilacja postaci, klimatu i rozwiązań fabularnych rodem z epoki VHS wypada całkiem dobrze. Reżyser potrafi bawić się z widzem, strasząc nie zawsze tam, gdzie się tego spodziewamy. Gorzej, kiedy robi to przez montaż i dźwięki, czyli tak zwane jump scare’y, na szczęście nie jest to zbyt nachalne.

Annabelle wraca do domu nie jest tak dobra, jak część druga, niemniej jest to nadal przyzwoite kino, które, choć nie wybija się niczym szczególnym, nie pozostawia niesmaku. A to już bardzo dużo.

 

Izabela Szolc: „Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszych czasach zaszufladkowanie to błogosławieństwo”

Magdalena Paluch: Cześć, Iza! Bardzo dziękuję, że zgodziłaś się na wzięcie udziału w cyklu wywiadów Groza jest kobietą. Zdaję sobie sprawę, że cała akcja miała się skończyć ciut wcześniej, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Najważniejsze, że nasza rozmowa nareszcie ujrzy światło dzienne.
„Groza jest kobietą” – to hasło nie jest Ci obce, bo kilka lat temu, podczas 3. edycji Krakowskiego Festiwalu Grozy KFASON wzięłaś udział w panelu dyskusyjnym o tej samej nazwie. Czy jesteś w stanie powiedzieć, co w tej literackiej grozie kobiecej zmieniło się od tamtego czasu?

Izabela Szolc: Ja ze swojej gawry jaśniej widzę kobiety, kształtujące ten gatunek. I to jest bardzo dobre. A skoro ja je widzę, będąc na marginesie, to oznacza, że jeszcze lepiej są dostrzegane z centrum, o ile tego centrum jeszcze nie kształtują. To oznacza, że robota została dobrze wykonana. Dobrze wykonana robota to powód do dumy i potencjalna możliwość osiągnięcia kolejnego pułapu rozwoju. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że zaproszenie na Kfason i cała inicjatywa otagowana Groza jest kobietą jest dla mnie istotna i niewątpliwie dla innych pisarek też. Dało mi to sporo przyjemności, a wciąż daje wiedzę.Continue reading →

Lars Simon „Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri Bolmena” – zapowiedź

14 listopada nakładem wydawnictwa INITIUM ukaże się powieść Larsa Simona zatytułowana Lennart Malmkvist i osobliwy mops Buri Bolmena – lekka komedia będąca fenomenalną historią o magii oraz gadającym, wyjątkowo sarkastycznym mopsie w roli głównej. Powieść zdecydowanie inna niż wszystkie, której absolutnie nie można przegapić! Pełna zabawnych tekstów, które mają szansę stać się kultowymi, a także zaskakujących zwrotów akcji.

Opis książki:
W życiu odnoszącego sukcesy młodego konsultanta, Lennarta Malmkvista, zaczynają się dziać się dziwne rzeczy. Prześladuje go kataryniarz w czerwonym fraku i pogniecionym cylindrze, i to nie tylko za dnia, ale również w snach. Na jakiś czas traci mowę, co skutkuje natychmiastowym zwolnieniem z pracy, a wreszcie dziwaczny sąsiad, stary Buri Bolmen, zapisuje mu w spadku sklep z magicznymi przedmiotami i śmiesznymi gadżetami oraz humorzastego mopsa. Wszystko to jest dość dziwne, ale będzie jeszcze dziwniej. Podczas pewnej burzy mops Bölthorn zaczyna mówić – twierdzi, że Lennart jest wybranym. Musi zaakceptować swoje magiczne dziedzictwo i wyjaśnić, kto zamordował Buriego. Morderstwo? Magiczne dziedzictwo? Gadający pies? Lennart wyobraża już sobie siebie na sofie u terapeuty… Na koniec okazuje się jednak, że Bölthorn ma rację, i że chodzi o coś znacznie większego niż zwykła magia.

A dla zainteresowanych wrzucam fragment powieści:
http://bit.ly/LennartMalmkvist-fragment

 

 

„Gałęziste” wyd. II, Artur Urbanowicz

Po raz pierwszy z twórczością Artura Urbanowicza zetknęłam się, kiedy autor poszukiwał tzw. beta readerów swej najnowszej powieści Inkub. Tekst ten był totalną surówką, a przy okazji niezłym grubaskiem, jeśli chodzi o objętość, ale opis książki mnie zachęcił i tak oto mogłam na własnej skórze (albo na własne oczy) sprawdzić, co też ten Urbanowicz wymyślił i z czym to się je. Nie oznacza to, że w ogóle nie śledziłam poczynań autora (Artur chociażby uczestniczył w 5. oraz 6. edycji Krakowskiego Festiwalu Grozy KFASON, który wymyśliłam, i który koordynuję od początku) – kojarzyłam jego dotychczas wydane powieści: pierwsze wydanie Gałęzistego czy Grzesznika. Po prostu nie miałam czasu, aby na spokojnie zaznajomić się z poprzednimi książkami autora. Całkiem niedawno się to zmieniło.

Ze względu na udaną współprace z wydawnictwem Vesper, autor postanowił wznowić Gałęziste – swą debiutancką powieść, w nowej szacie graficznej (okładka – Shred Perspective Works) oraz po gruntownej redakcji, której podjął się Krzysztof Grudnik. Już tutaj muszę zaznaczyć, że wizualnie książka wygląda świetnie i przykuwa wzrok, ale ta dbałość o estetykę cechuje przecież większość tytułów wydawnictwa Vesper, więc nie inaczej stało się w przypadku Gałęzistego.

Akcja powieści dzieje się w czasie Wielkiego Tygodnia. Para studentów: Karolina i Tomek postanawiają spędzić święta Wielkanocne w małej miejscowości na Suwalszczyźnie. Kiedy docierają na miejsce przeznaczenia okazuje się, że dom, w którym mieli zamieszkać przez najbliższe kilka dni jest zamknięty na cztery spusty. Na szczęście kryzys zostaje zażegnany i po telefonie do właścicielki nieczynnego pensjonatu nasi bohaterowie zostają przekierowani do niewielkiej miejscowości, w której mają zostać zakwaterowani. Wydawać by się mogło, że po tej pierwszej wpadce Karolinę i Tomka czeka już sielanka i odpoczynek. Nic bardziej mylnego. Ich problemy zaczynają się w momencie, kiedy przekraczają próg domu, w którym dostali zastępczy nocleg i kiedy poznają jego mieszkankę – Natalię, która u Tomka wzbudza silne zainteresowanie, a u Karoliny sympatię. Od tej chwili akcja Gałęzistego ze strony na stronę staje się coraz bardziej dynamiczna, a sielankowy z założenia wyjazd staje się największym koszmarem w życiu naszych bohaterów.

Cóż mogę powiedzieć o powieści Urbanowicza – na pewno to, że nie polubiłam jej głównych bohaterów 😉 Zresztą wspominałam o tym Arturowi podczas ostatnich Krakowskich Targów Książki. Nie polubiłam Karoliny i Tomka nie dlatego, że zostali źle przedstawieni czy opisani. Po prostu mimo wszystko bardziej skojarzyli mi się ze studenciakami, którzy padają ofiarami Jasona w serii Friday the 13th, i którzy z założenia pakują się w kłopoty. Trochę też zgrzyta mi poczucie humoru Tomka, ale ok – jak już wspomniałam, nie polubiłam głównych bohaterów.

Natomiast bardzo podoba mi się klimat powieści: atmosfera bywa gęsta, niepokojąca i las sam w sobie wzbudza wiele emocji. Przecież tak łatwo się w nim zgubić, mimo że spacery po lesie zwykle są świetną formą relaksu. Uwierzcie mi, las opisany przez Urbanowicza zamiast błogości, wzbudzi w Was lęk i poczucie, że jesteście obserwowani. Jeśli kojarzycie (a zapewne kojarzycie) film Blair Witch Project czy książkę Stephena Kinga Dziewczyna, która pokochała Toma Gordona, możecie sobie wyobrazić, co się czuje, tracąc orientację na zalesionym terenie.

Poza tym to kolejny tytuł, należący do polskiej literatury grozy, który zachęcił mnie do wycieczki na Suwalszczyznę (wcześniej taki zabieg udał się Stefanowi Dardzie i jego cyklowi Czarny Wygon, który bardzo lubię. Jego akcja dzieje się na Roztoczu i to właśnie tam, podążając tropem głównego bohatera, wylądowałam na wakacjach dwukrotnie, zwiedzając Zwierzyniec i okolice). Może nie będę się specjalnie kręcić po lesie, bo licho nie śpi, ale… kto wie? 😉

Wielki plus za zakończenie. Przyznam szczerze i z ręką na sercu – nie spodziewałam się. No dobrze, może trochę się spodziewałam, ale nie tego, co Urbanowicz zaserwował na ostatnich stronach powieści. Podążając za mediami społecznościowymi, mogę napisać – Lubię to!

Podsumowując, uważam, że Gałęziste to dobra powieść. Porównując ją z Inkubem, daje się odczuć, że jest to debiut autora. Natomiast jeśli chodzi o pomysł na całą historię – nie zawiodłam się. Także jeśli nie mieliście jeszcze okazji przeczytać Gałęzistego, polecam. Zwłaszcza na długie, jesienne wieczory 🙂

Flora Woźnica: „autorkom subtelnych opowieści grozy jest nieco łatwiej zaistnieć niż tym, które odważnie sięgają po gore bądź bardzo ciężką, przełamującą tabu tematykę”

Magdalena Paluch: Flora, dziękuję Ci za chęć udziału w akcji Groza jest kobietą, a przede wszystkim za cierpliwość, bo jak wiemy trochę mi się w terminach wywiady rozjechały. Plan był inny, ale wiadomo – życie plany weryfikuje. W każdym razie pytanie do Ciebie – czy groza jest kobietą?

Flora Woźnica: Ja także dziękuję, niezwykle mi miło, że zostałam zaproszona do tej akcji i jak najbardziej Cię rozumiem, bo ostatni rok też był dla mnie dość ciężki oraz zajmujący, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że miałam na głowie jednocześnie m.in. pracę magisterską, kończenie studiów, szkoleń i udział w związanych z nimi wolontariatach. Moim zdaniem groza nie ma płci, potrafiąc łączyć ludzi niezależnie od wieku bądź innych cech. Jest także na tyle obszerna i różnorodna, że każdy powinien znaleźć w niej coś dla siebie, obojętnie, czy w literaturze preferuje grozę stricte rozrywkową, subtelną, wysokoartystyczną, skłaniającą do refleksji, groteskę bądź gore i ekstremę. Również w dziełach polskich twórców można spotkać się z jej pełnym spektrum i sięgnąć po coś stawiającego na nastrój, wzbudzanie odczucia strachu, szoku bądź odrazy. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni, potrafią tworzyć brutalne i delikatne teksty. Mogę za to powiedzieć, że bycie kobietą, która w jakiś sposób wyraźnie wyłamuje się ze stereotypowo kobiecych ról (lub mężczyzną, który znacząco wyłamuje się z ról stereotypowo męskich) bywa niekiedy grozą, bo jednak w naszym społeczeństwie pewne schematy są dość mocno zakorzenione w kulturze, więc wykraczanie poza nie często budzi wśród niektórych lęk i złość, jak coś burzące ich uproszczony, przewidywalny obraz świata, w jakim łatwiej się im obracać.Continue reading →

„Psychoza” Robert Bloch

Zauważyłam, że trudno mi się czyta książki, które opisują znane historie. Chyba dlatego, że po prostu wiem, co się wydarzy. Tak właśnie miałam z Psychozą Roberta Blocha, a ściślej z jej wznowieniem, które wydało wydawnictwo Vesper.

Czytelnicy po raz pierwszy poznali Normana Batesa w 1959 roku, kiedy to światło dzienne ujrzała powieść. Rok później bohaterowie Psychozy znaleźli się na ekranach kin, a całkiem niedawno ukazało się pięć sezonów serialu Bates Motel, który można obejrzeć na platformie Netflix.

Być może się mylę, ale podejrzewam, że większość z Was zna historię, opowiedzianą przez Blocha. Oto mamy Mary Crane, która pewnego dnia pod wpływem impulsu kradnie z pracy ogromną sumę pieniędzy. Chce w ten sposób pomóc swojemu partnerowi, Samowi Loomisowi, który spłaca dług po zmarłym ojcu. Jadąc do ukochanego, Mary zatrzymuje się w motelu, który prowadzi Norman Bates. Kobieta nie wie, że to spotkanie zaważy na jej dalszym życiu…

Jak już wspomniałam, historię Normana i jego apodyktycznej matki znam i bardzo lubię, dlatego z  wielką przyjemnością sięgnęłam po książkę. Pewnym mankamentem podczas czytania była świadomość, że wiem jak cała opowieść się kończy, jednak ostatecznie powieść dostarczyła mi oczekiwanej rozrywki. Zresztą po jej przeczytaniu, po raz kolejny sięgnęłam po ekranizację Psychozy w reżyserii Alfreda Hitchcocka i – ku wielkiej uciesze – znalazłam pewne różnice w fabule (jedną – kluczową – w słynnej scenie pod prysznicem). Przyznam szczerze, że jestem pełna podziwu dla Hitchcocka, że tak wiernie przedstawił wydarzenia opisane w Psychozie. Mogłabym nawet pokusić się o stwierdzenie, że wystarczy obejrzeć film, żeby wiedzieć, o czym jest książka. Natomiast uważam, że licząca 60 lat powieść zupełnie się nie zestarzała i może z powodzeniem konkurować ze współczesną literaturą.

Wydawnictwo Vesper jak zawsze stanęło na wysokości zadania, jeśli chodzi o przygotowanie książki. Świetna okładka i ilustracje Krzysztofa Wrońskiego podkreślają klimat powieści (moim skromnym zdaniem tych ilustracji w książce mogłoby być więcej). Co mnie nie przekonało? Posłowie. Mam wrażenie, że jego autor trochę nie uwierzył w inteligencję czytelnika i opisał wszystko to, o czym przed chwilą przeczytaliśmy. Następnie omówiona została kontynuacja Psychozy, która ukazała się w latach 80., mamy trochę o samym Hitchcocku, ale krew mi zawrzała w momencie, kiedy pokrótce zostały opisane poszczególne części filmowej Psychozy (wyszło ich w sumie IV) i autor Posłowia w zasadzie rzucał spoilerami. Ja np. bym się nie obraziła, gdybyśmy zamiast opisów filmów (wraz z zakończeniami), otrzymali fragment wywiadu z Hitchcockiem, Blochem czy z bohaterami współczesnej ekranizacji: Verą Farmigą czy Freddiem Highmore’em.

Poza tym nie mam zastrzeżeń i jeśli ktoś jeszcze nie miał przyjemności poznać Normana Batesa i nocować w jego motelu, niech czym prędzej rezerwuje pokój.