#krótkapiłka: Początek

Witajcie, Grozolubni!

KRÓTKA PIŁKA to seria króciutkich wywiadów – w sam raz do przeczytania podczas picia porannej kawy czy w trakcie chwili oddechu w pracy. Na pierwszy ogień idą autorki polskiej literatury grozy, których miesiąc na Grozowni właśnie się rozpoczyna.

Czy będzie kontynuacja Krótkiej Piłki – wszystko zależy od Was 😉

Przyjemnego odbioru!

O PRZEBUDZENIU ZMARŁEGO CZASU Stefana Dardy słów kilka

Stefan Darda posiada tę niebywałą umiejętność, że tuż po przeczytaniu jego książek od razu chciałoby się odwiedzić miejsca, które opisuje. Tak było u mnie w przypadku cyklu Czarny Wygon (Roztocze odwiedziłam z przyjemnością; Słoneczną Dolinę, wraz z błąkającą się po niej Anielką, również udało się odnaleźć) i tak mam ostatnio po przeczytaniu dwóch części cyklu Przebudzenie zmarłego czasu, gdzie autor zabiera czytelnika na wycieczkę do Przemyśla. Ja się tam w końcu wybiorę! A to postanowienie zwykle pojawia się u mnie w momencie gdy np. wybieram się w podróż pociągiem (czy to do Katowic, czy innego Lublińca ;)) i słyszę z głośników na peronie dworca: „Pociąg Intercity ze stacji Poznań Główny do stacji Przemyśl Główny jest opóźniony o (i tu liczba) minut!”. I wtedy sobie myślę: no, kurde! Przecież wciąż planuję jechać do Przemyśla! I zaczynam w głowie snuć plany na wycieczkę.

W pierwszym tomie cyklu Przebudzenie zmarłego czasu, kiedy tylko zaczniemy czytać I rozdział, od razu dostaniemy dużą dawkę emocji. Główny bohater, Jakub Domaradzki, właśnie wyszedł na wolność po trzyletniej odsiadce i chwilę później dowiaduje się, że jego wujek, znany w mieście fryzjer, Olgierd Lang, popełnia samobójstwo. Śmierć krewnego szokuje Kubę, a znaleziony w mieszkaniu zmarłego list pożegnalny nie przekonuje go, że mężczyzna z premedytacją odebrał sobie życie. W końcu nie tak się umawiali! Bohater postanawia wyjaśnić tajemnicę śmierci wuja i zaczyna indywidualne śledztwo. Nieświadomie w tym procederze pomagają mu stary przyjaciel Olgierda – pan Ludwik oraz dawna miłość (ale uczucie wciąż się tli…) Kuby, Justyna. W miarę posuwania się śledztwa do przodu główny bohater natrafia na informację o istnieniu tysiącletniej bizantyńskiej gemmy, której kopia jest bardzo niebezpieczna i o której, niczym o Lordzie Voldemorcie, mówi się, jako o Tej-Której-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać.

Zła bliźniaczka z jednej strony fascynuje, przyciąga, a z drugiej… delikatnie mówiąc wprowadza w życie bohatera niezły zamęt. Nieświadomie Kuba miesza się w coś, czego nie do końca potrafi sobie racjonalnie wytłumaczyć, a powrót do normalności (czymkolwiek by ona nie była) nie jest tak prosty, jakby mogło mu się wydawać.

O ile pierwszy tom zawiera w sobie dynamikę, tak kontynuacja cyklu – Druga gemma – pozwala czytelnikowi na chwilę wytchnienia: akcja zwalnia, a nasz bohater powoli składa co rusz odnajdywane elementy układanki. Co nie znaczy, że przychodzi mu to łatwo, a poza tym  dociekanie prawdy staje się coraz bardziej niebezpieczne. I na dodatek są przerażające PÓŁPOTSY, od których nikt nie ucieknie. Nawet Ty, drogi Grozolubny! Czym one są? – koniecznie sprawdźcie, sięgając po drugi tom cyklu Przebudzenie zmarłego czasu.

Podsumowując, czytając książki Stefana Dardy, otrzymałam dużo dobrej rozrywki. Podobało mi się wykorzystanie Przemyśla i jego (przynajmniej tak sądzę) charakterystycznych miejsc (pamiętacie? Jeszcze w tym mieście nie byłam) w fabule, a także motywu nawiązującego do Stefana Grabińskiego. Miałam też taką myśl podczas lektury powieści (zwłaszcza Drugiej gemmy), że Darda podał jak na dłoni wspaniały pomysł na scenariusz do gry komputerowej typu point’n’click. Gdyby taka powstała – grałabym. Oj, grała!

Teraz pozostaje mi czekać na kolejny tom.
Jestem bardzo ciekawa, czym tym razem zaskoczy mnie autor 🙂

Eliza Veinard: „mam takie przekonanie, że autorzy to jednak są od pisania, a nie od szczerzenia się za szkłem”

Magdalena Paluch: Dzień dobry, Elizo! Bardzo się cieszę, że możemy sobie porozmawiać o Tobie i Twojej twórczości. W Twoim biogramie przeczytałam, że byłaś bibliotekarką, urzędniczką, sprzątaczką, dziennikarką, dekoratorką wnętrz, redaktorką. I jeszcze Ci było mało, i zostałaś autorką opowieści kryminalnych. Co dało Ci impuls do napisania pierwszej książki?

Eliza Veinard: To chyba nie był impuls. Raczej powolny proces uwalniania się od różnych innych pomysłów, zajęć, zobowiązań. W pewnym momencie zrobiła się przestrzeń na pisanie. Przyszedł czas, że miałam czas na wymyślanie historii i na ich zapisywanie. A nawet na pomyślenie – a nuż ktoś to wyda? Może spróbować? Bo właściwie samo pisanie przewija mi się przez życie od jakichś czterdziestu lat, więc to raczej taka, a nie inna forma, no i wydanie tego, było dla mnie nowe.
Liczyłam, że znajdzie się kilka osób, które będą miały ochotę zanurzyć się w tym melancholijnym prowincjonalnym światku z jego spowolnionym rytmem, szaro-burą rzeczywistością i przeczuciem nieuchronnego końca. Bardzo różnym od dynamicznego, zadyszanego świata, jaki wciska się nam ze wszystkich stron. I dość innym od trochę przesłodzonej wizji Francji, jaką przeważnie serwuje nam literatura popularna. Są czytelnicy, którzy to wyczuli (poczuli) polubili. I to jest super.Continue reading →

Paweł Mateja: „Ja w ogóle nie lubię procesu pisania, nie czuję się w nim komfortowo.”

Magdalena Paluch: Cześć, Paweł! Dziękuję Ci, że znalazłeś chwilkę, by odpowiedzieć na kilka moich pytań na temat Twojej debiutanckiej powieści Plama światła. No właśnie… Ukazanie się której książki wzbudziło w Tobie większe emocje?

Paweł Mateja: To były tak różne procesy, że trudno mi je porównać. Nocne powstawały leniwie, przez długie lata i długo nie przybierały formy docelowej. Po prostu w pewnym momencie powiedziałem sobie, że już najwyższy czas na przerwę, bo przecież mógłbym kolejne lata dokładać opowiadania do tomu. A Plama światła powstała trochę z przypadku, bo wcale nie planowałem jej jako pełnoprawnej powieści, po prostu w którymś momencie zauważyłem, że nie zmieszczę się w formule opowiadania, zacząłem rzecz rozbudowywać i wciągnęło mnie to bardzo mocno. Co zupełnie nie odpowiada na Twoje pytanie. Więcej emocji było mimo wszystko przy Nocnych, bo to wybór tekstów z bodaj dekady pisania. Z drugiej strony pisanie Plamy… było niesamowicie wyczerpujące.Continue reading →

„Plama światła”, Paweł Mateja

Pamiętam wybuch mody na UFO, kiedy w telewizji zaczęto transmitować serial Z Archiwum X. Cała Polska żyła (bodajże) środowymi wieczorami, żeby zobaczyć, z czym tym razem będą musieli zmierzyć się agenci Mulder i Scully. Pamiętam wakacje na wsi (dom dziadków, w którym mieszkaliśmy, otoczony z czterech stron polami zbóż, a do najbliższego sąsiada było jakieś pół kilometra; i ciemność, nieskalana nadmiarem przydrożnych latarni), kiedy z totalnych nudów, po mocno aktywnym dniu, postanowiliśmy z kuzynem (mieliśmy jakieś 11-12 lat) włączyć sobie na dobranoc odcinek serialu. Muszę Wam powiedzieć, że bardzo długo nie bałam się tak bardzo, jak właśnie wtedy, w jeden z letnich, ciepłych wieczorów.

Zresztą w latach 90. temat UFO pojawiał się na zakrapianych imprezach rodzinnych. Pamiętam taką anegdotkę, którą opowiadał mój dziadek, jak to będąc kiedyś właśnie na przyjęciu imieninowym pod chmurką, wyszli wieczorem z jednym z moich wujków (czyli jego synem) za potrzebą. I kiedy tak radośnie oddawali się wiadomej czynności, na niebie zobaczyli COŚ. Było duże, świetliste i nieruchome. Jak się domyślacie, dziadek z wujkiem wzięli nogi za pas, ale przeżycia były na tyle silne, że każdy w rodzinie wiedział, że ci panowie dwaj widzieli UFO. Czy naprawdę coś widzieli, co widzieli i czy to nie sprawka alkoholu – tego nigdy nie mieliśmy się dowiedzieć… Inna sprawa, że miło sobie powspominać śmieszne historie rodzinne, pisząc opinię o książce.

Debiutancka Plama światła Pawła Matei to powieść nawiązująca właśnie do tematyki zjawisk nadprzyrodzonych. Ale zanim to nastąpi, wcześniej poznamy dwie przyjaciółki, Basię i Sarę, które postanowiły wyrwać się na kilka dni w Bieszczady, a przy okazji zahaczyć o ciekawie zapowiadający się festiwal NOWY KOSMOS. Ich udział w wydarzeniu jest dość spontaniczny, Sara wręcz niechętnie podchodzi do niego, co później stopniowo się zmienia. Dziewczyny poznają inne „zajawione” na punkcie UFO osoby, a także specyficznych organizatorów całego festiwalu, który w czasie trwania z przyjemnej rozrywki przeradza się w niepokojące widowisko…

Tym, na co mocno zwróciłam uwagę w powieści, jest relacja pomiędzy głównymi bohaterkami. Może dlatego, że czytałam ją w okolicach kolejnej rocznicy śmierci mojej Przyjaciółki. Dwa różne charaktery, dwa różne temperamenty, a jednak idealnie uzupełniające się. W trakcie trwania festiwalu między dziewczynami pojawiają się pęknięcia i drobne zgrzyty, ale zwykle tak się dzieje, kiedy do małego, dwuosobowego świata przenikają nowe, ciekawe osoby. Mateja bardzo dobrze wczuł się w emocje, z którymi w trakcie wypadu w Bieszczady mierzą się Basia i Sara. Były nawet momenty, które zwyczajnie mnie wzruszyły. Jeden nawet do łez.

Czytając Plamę światła, zastanawiałam się, co tak naprawdę niepokoi mnie w fabule: czy jest to spotkanie z UFO, na które wyczekują z nadzieją uczestnicy festiwalu NOWY KOSMOS, czy jest to człowiek dla swych celów i korzyści czerpiący energię od osób, które są w słabej kondycji psychicznej, czują się samotne, zagubione, nierozumiane przez bliskich… Wiem na pewno, że gdybym na swej drodze napotkała któreś z nich, uciekałabym, gdzie pieprz rośnie.

Mateja stworzył historię uniwersalną. Usatysfakcjonowany lekturą będzie zarówno badacz zjawisk nadprzyrodzonych, jak i osoba, która w powieściach ceni sobie dobrze rozbudowane relacje międzyludzkie. Nie zawiedzie się także miłośnik grozy, a nawet fan kryminałów. Cała fabuła zaś została otoczona malowniczym opisem bieszczadzkich szlaków, co oczywiście sprawiło, że chyba już wiem, gdzie wybiorę się na kolejne wakacje 🙂

„Melodia serca”, Agata Suchocka

Statkiem płynęłam może kilka razy w życiu. Pamiętam wycieczkę szkolną i rejs na krakowskie Bielany, pamiętam rejs z Bratysławy do Devonu i zupełnie nie pamiętam rejsu po Bałtyku z rodzicami, bo byłam zbyt mała, ale podobno takowy się odbył z moim udziałem. Mama zapamiętała tę wycieczkę najmocniej, bo kiedy statkiem kołysało, wydawało mi się, że będę wymiotować i chodziła ze mną do toalety, która wyglądała – lekko mówiąc – fatalnie. I równie fatalnie w niej woniało… I po kilku takich kursach, gdzie oczywiście tylko mi się wydawało, że jest mi niedobrze, to właśnie mojej mamie zrobiło się słabo, zbladła na twarzy, bo jej żołądek zaczął reagować na te wszystkie niesmaczne wizualne i zapachowe atrakcje… Przepraszam Cię, Mamo 😉 Ale… po latach WIEM, że choroby morskiej u mnie nie znajdziecie, więc nie mam pojęcia, co wtedy we mnie wstąpiło. Pewnie diabeł 🙂

Melodia serca Agaty Suchockiej to powieść, która horrorem nie jest, choć zawiera w sobie pewne elementy kojarzące się z grozą, a mianowicie występują w niej elementy voodoo. Cała historia rozpoczyna się, kiedy młodziutka dziewczyna (i nasza główna bohaterka), Julie, zostaje wysłana przez swą matkę na rejs do Ameryki transatlantykiem Paris. Na miejscu czeka na nią bogaty, przyszły mąż Maurice Boncoeure, który ma zapewnić Julie wikt i opierunek, a także pokazać jej wielki i wspaniały świat. Tak się jednak składa, że nasza bohaterka poznaje na statku rodzeństwo muzyków – Delię i Romea Jonesów, którymi jest zafascynowana. Od tego momentu życie Julie nabiera rozpędu, a ona sama zaczyna mierzyć się z emocjami, które do tej pory były jej zupełnie nieznane. Czy przyszły mąż okaże się dla naszej bohaterki tym wymarzonym i wyśnionym? Co rodzeństwo Jonesów wie na temat Maurice’a Boncoeure’a oraz dlaczego Julie znajdzie się w Nowym Orleanie i weźmie udział w obrzędzie voodoo? Tego dowiecie się, czytając Melodię serca.

Historia, mimo że wydaje się jedną z tych, których już tyyyle opowiedziano, wciąga. Znajdziemy w niej ciekawie opisane tło historyczne, historię miłosną, wspomniany już obrządek voodoo, a nawet jest… trup! Suchocka ma niezwykłą zdolność do zainteresowania czytelnika swą opowieścią poprzez sposób prowadzenia narracji. Autorka bardzo dba o detale. Nieważne, czy chodzi o opis statku, czy o wygląd Julie lub opis emocji, z którymi boryka się dziewczyna. Czytając Melodię serca, w mojej głowie od razu tworzyły się obrazy, a wyobraźnia działała na pełnych obrotach do tego stopnia, że czułam się trochę, jakbym sama poniekąd uczestniczyła w wydarzeniach, które swoim bohaterom zaserwowała autorka. A tu bywa romantycznie, strasznie, radośnie, smutno, niebezpiecznie czy wzruszająco.

Dzięki realistycznym opisom miejsc, w których dzieje się akcja, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że powieść Suchockiej pachnie luksusem, cuchnie bagnami, na których mieszka stara kapłanka mambo – Mama Vande, odrzuca obskurnym Nowym Orleanem czy rozbrzmiewa jazzem. Natomiast intryga, która ma miejsce na kartach powieści, jest misternie skonstruowana, a całość fabuły jest logicznie poprowadzona. Ponadto Melodia serca jest napisana pięknym językiem, co sprawia, że książkę czyta się płynnie, szybko i z przyjemnością. Podobał mi się też motyw – takiej trochę gry słów – z imionami bohaterów: Romeo i Julie. Wszyscy wiemy, jak skończyła się Szekspirowska tragedia.
A jak się skończy wątek tych dwoje w powieści Suchockiej?…

Cieszy mnie nawiązanie (swego rodzaju smaczek) do opowiadania Barbie Girl, które znajduje się w antologii grozy kobiecej ZABAWKI. I tym samym mam nadzieję, że Mama Vende pojawi się jeszcze w twórczości Suchockiej. Może jako bohaterka powieści? Mimo że wzbudza niepokój swoim stylem bycia, to jednak polubiłam tę starą kapłankę. Agata, co Ty na to? 🙂

Reasumując, Melodia serca to niezwykle wciągająca, pełna emocji, muzyki i historii powieść. Myślę, że to jedna z takich książek, którą czytelnik na długo zachowa w pamięci. I jestem przekonana, że wsiąknie bez reszty w Nowy Orlean. I cały ten jazz.

„Świrownia”, Łukasz Radecki

Mimo że o istnieniu gier paragrafowych słyszałam już od dawna, to dopiero dzięki Świrowni Łukasza Radeckiego zainteresowałam się bardziej tematem. Przede wszystkim dlatego, że tytułowa Świrownia to opuszczony szpital psychiatryczny (ale, czy na pewno?), a mnie w dziwny sposób pociągają takie miejsca, choć zdecydowanie wolę o nich czytać czy je oglądać w filmach lub grach. Poza tym miałam ochotę poczuć się jak ten piąty bohater i zadecydować o losach ciekawskiej młodzieży, która postanowiła wybrać się po zmroku właśnie do Świrowni. Głównie dla fejmu, bo przecież czasem trzeba pochwalić się czymś „wow” na Facebooku czy Instagramie i zdobyć uznanie rówieśników.

W książce/grze paragrafowej dokonujecie wyborów, dzięki którym prowadzicie przez fabułę czwórkę bohaterów. Możliwości decyzji jest wiele, które wieńczy tak samo wiele zakończeń. Czy dobrych, czy złych – to pozostaje w Waszych rękach. Przeszłam grę na kilka sposobów, ale jeszcze nie odkryłam wszystkich tajemnic szpitala psychiatrycznego, natomiast mogę Wam zdradzić, że moje pierwsze zetknięcie się ze Świrownią zakończyło się podobnie, jak ukończenie pierwszej części Silent Hill (do której zresztą autor również nawiązuje) – a mianowicie jako BAD ENDING. I muszę przyznać, że Radecki się ze swoimi bohaterami nie patyczkuje, bo kiedy wybierzemy źle, to NAPRAWDĘ jest źle.

Jak wspominałam, po Świrownię sięgałam na kilka sposobów, ale cały czas nurtuje mnie myśl, czy ta historia na pewno jest w stanie skończyć się dobrze?… Żeby to sprawdzić, na pewno za jakiś czas znowu odwiedzę ten (fikcyjny?) psychiatryk, bo z tą książką jest taki problem, że kiedy już zagłębisz się w różne ścieżki i znajdziesz różne możliwości jej przejścia/przeczytania, to trudno ją odłożyć na półkę. Świrownia wciąga.

Gra paragrafowa Łukasza Radeckiego to niezwykle skrupulatnie skonstruowana opowieść. Podziwiam autora, że z wielką uwagą udało mu się złożyć wszystkie elementy tej historii w taki sposób, żeby każda z wybranych przez czytelnika ścieżek ściśle ze sobą współgrała. Uważam, że by stworzyć tego typu książkę, poza wymyśleniem samej historii, która zainteresuje, trzeba mieć jeszcze umiejętności logistyczne. I to się Radeckiemu udało.

Bardzo lubię klimat tej opowieści. Mimo że wiem, że czwórka nastolatków pakuje się w duże kłopoty (jest to tym bardziej namacalne, zwłaszcza kiedy przejdziemy przez prolog), to jednak sposób budowania nastroju, pozorna beztroska występująca w relacjach pomiędzy bohaterami, opisy terenu szpitala i samego wnętrza budynku sprawiały, że miałam ochotę wybierać opcje typu „uciekaj” lub „zawróć”. Jest mrocznie. Jest niepokojąco. Czyli jest tak, jak lubię.

Dzięki zetknięciu się ze Świrownią Łukasza Radeckiego złapałam paragrafowego bakcyla, dlatego ze swej strony będę Wam ten tytuł bardzo polecać. Myślę, że dodatkowy atut tej książki to taki – podobnie jak w przypadku gier planszowych – że dzięki mnogości zakończeń, będę do niej z przyjemnością zaglądać co jakiś czas. Poza tym uważam, że Świrownia to świetna opcja na spędzenie czasu nie tylko w pojedynkę, ale i w większym gronie. W końcu im więcej osób, tym więcej decyzji… Czyż nie?…

Martyna Raszka (Dango): „Najczęściej kierujemy się „feelsem”

Sebastian Drabik: Witaj. Bardzo mi miło, że znalazłaś dla mnie chwilę. Zapewne już wielokrotnie słyszałaś to pytanie, ale i ja spróbuję, może odpowiedź będzie wyjątkowa 🙂 Skąd wziął się pomysł na założenie wydawnictwa, do tego wydawnictwa, które ma wydawać mangi?

Martyna Raszka: Na studiach zaczęłam się bardziej interesować kulturą japońską, jednak nie od razu zaczęłam „grzebać” w mangach i anime. Natomiast po studiach trzeba było coś zrobić ze swoim życiem. 😉 Wtedy założyłam sklep internetowy z różnymi szpargałami związanymi z m&a. A następnie poszłyśmy w mangi. To w sumie nie był do końca mój pomysł, tylko innej osoby, która redagowała moje czasopismo.

SD: Opowiedz nieco o początku Dango. O rzeczach, które Cię zaskoczyły. O trudności, czy też łatwości, zdobycia licencji na pierwszy tytuł.

MR: Miałam już kontakt z Japończykami w postaci muzyków j-rockowych, więc kontakt z Japonią nie był jako takim problemem. Jako że prawie wszyscy „ci nowsi” wydawcy zaczynali od Gentoshy, my też tak postanowiłyśmy zrobić. Jednak tutaj następowało zwodzenie przez agencję z Niemiec, a koniec końców nie dostałyśmy licencji. Trzeba było uderzyć przez inną agencję i do innego wydawcy, i wtedy się udało. 😊 Pamiętajmy, że wydawanie mang to normalny biznes. Zawsze będą sytuacje, kiedy będzie pod górkę, a także te, kiedy coś załatwi się bez problemu.Continue reading →

„Bezmiłość”, Marek Zychla

Zauważyłam ostatnio, że im jestem starsza, tym bardziej w literaturze czy filmie szukam odniesień do lat mojego dzieciństwa. Gdzie dzieciństwo było możliwe, gdzie nasze znajomości i przyjaźnie były prawdziwe, gdzie po prostu mogliśmy być…

Grzesia, bohatera najnowszej powieści Marka Zychli pt. Bezmiłość poznajemy w 1990 roku. Osobiście miałam już lat 7 i dopiero co zaczęłam naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Więc tak naprawdę Grześ mógłby być moim starszym kolegą. Mogliśmy się minąć na podwórku, mogliśmy się do siebie uśmiechnąć. Ot, taki Grześ. Jakich wielu było w latach 90. XX wieku. Pochodzący z rodziny, można by rzec, patologicznej (ojciec lubiący zaglądać do kieliszka, matka, która nie umie się zająć dzieckiem, bo sama sobie nie radzi z problemami, ze stratą). Z rodziny, jakich wiele było i jest nadal (tyle, że współcześnie więcej się o nich słyszy).Continue reading →

„Sepia”, Klaudia Zacharska

Często podkreślam, że szybko pokochałam litery. Miałam trzy lata, kiedy codziennie dręczyłam mamę, żeby mi objaśniała te dziwne znaczki, które wypełniały strony gazet czy książek. A mama cierpliwie tłumaczyła mi każdą z liter, rozbudzając we mnie miłość do czytania, a co za tym idzie – do książek.

Jako dziecko nie wiedziałam, kim chcę być w przyszłości („Kim chcesz zostać?” – odwieczne pytanie członków rodziny, nauczycieli czy przypadkowych dorosłych, na których natrafiałam w swoim życiu), ale… teraz myślę, że mogłabym mieć księgarnię. Uroczą, klimatyczną księgarnię w niewielkim miasteczku. Na przykład w Sepii…, o której czytamy: Sepia to malownicze miasteczko, w którego sercu znajduje się księgarnia Papierowa Sowa. Jej właścicielka, Zuza, znana jest z sarkastycznego poczucia humoru, ale też życzliwości i troskliwości, które okażą się niezbędne, gdy pod jej opiekę trafi dwunastoletnia Ola, dochodząca do siebie po stracie matki.Continue reading →